...poprzedni odcinek


WYPRAWA DO TEKSASU
KNAJPY

Mówiłem wam już, że żarcie sklepowe jest w większości beznadziejne, za to w knajpach jest dużo lepiej. Dość często jechaliśmy z Czarneckim na obiad, czy na kolację do jakiejś restauracji. Wszelkiej proweniencji knajpy są stale zapełnione, gdyż Amerykanie znacznie częściej niż my, jedzą poza domem. Chyba większość z nich w domu je tylko śniadanie. Knajpa oczywiście knajpie nierówna.

Jeśli po prostu chcemy coś zjeść i nie wykosztować się, to trzeba iść do którejś z restauracji szybkiej obsługi -- do MacDonalda, Burger Kinga, Kentucky Fried Chicken (KFC), Pizza Hut, Domino's Pizza, Taco Bell lub Whataburger. Wszystkie te sieci oferują podobne menu, czyli oczywiście wszelkiej maści hamburgery, cheeseburgery, pizzę, hot-dogi, kurczaki, frytki, sandwiche, sałatki i inne fast-foody. Ze słodkich rzeczy -- różnorakie shake'i (czyli koktajle mleczne) i ciasta (głownie apple-pie, czyli szarlotka). Zawsze jest też cała gama napojów -- Coca-Cola (lub Pepsi -- zależy od sieci), Dr. Pepper, Sprite, Root Bier i co tam jeszcze. Ponieważ to Teksas, więc nawet w restauracjach fast-food mamy do wyboru wiele dań meksykańskich, co prawda w swych "popowych" -- fastfoodowych wersjach. Specyficzna jest tutaj sieć Taco Bell -- specjalizuje się ona właśnie w daniach meksykańskich, ale nie są to typowe restauracje meksykańskie, a właśnie meksykańskie fast-foody. Mamy więc tacos, nachos, enchiladas, borridos i inne, ale w takiej postaci, żeby można było to jeść jedną ręką. Przykładowe ceny -- w MacDonaldzie Big Mac (podwójny hamburger) plus duże frytki plus półlitrowy napój kosztuje $2.45. W Burger Kingu -- podwójny Whopper (tam tak się nazywa hamburger) plus frytki plus duży napój -- $2.39, a więc trochę taniej, a uważam, że w Burger Kingu hamburgery są lepsze niż w MacDonaldzie. Bardzo dobre są też Baconburgery w Whataburger -- oprócz zwykłej zawartości hamburgera mamy w nim pyszny chrupiący przypiekany boczek. Jeśli będziecie w takiej knajpie, to warto zawsze kupować jak najmniejszy napój (0.25 l). Dlaczego? Bo jest taniej. A że mało? To nie jest problemem. Pojemność naszego kubeczka jest istotna tylko, jeśli chodzi o jego cenę. We wszystkich knajpach są mianowicie tzw. "free refills", czyli dolewanie za darmo. Po prostu gdy kupujemy napój, to nie dostajemy go do ręki, a dają nam tackę z naszym hamburgerem, czy z czym tam innym, oraz pusty kubeczek. Płacimy za wszystko, a później sami nalewamy sobie napój i nasypujemy lodu z automatu. Kiedy już wszystko wypijemy, to możemy sobie znowu nalać i znowu i znowu... Po prostu -- płacisz raz, a pijesz ile chcesz. Teraz chyba jasne, dlaczego nie warto kupować dużych napojów. I tak każdy może pić z małego kubka, aż pęknie. Nie jest dziwne, że przy wyjściu z knajpy każdy jeszcze raz napełnia swoje naczynie. To, że sami sobie nalewamy, ma jeszcze inną zaletę. Jeśli bowiem kupujemy picie gdzieś, gdzie ktoś nam nalewa i podaje (na targowisku, na rodeo, na jakichś pokazach, imprezach), to zawsze kubek od dna do brzegu jest wypełniony lodem, a napoju jest tam niewiele -- na pewno mniej niż połowa objętości. A gdy nalewamy sami to dajemy tyle lodu, żeby było zimne, ale żeby nie rozwadniało się potem wodą z topniejących kostek. No i płacimy za napój, a nie za lód w kostkach.

W każdej restauracji typu fast-food jest tzw. "drive-through", czyli sprzedaż dla zmotoryzowanych. Przecież to USA, gdzie -- jak wiecie -- samochód jest królem, więc każdy może kupić swego Big Maca, czy nachos, nie wychodząc nawet z samochodu. Za jeżdżamy do knajpy od tyłu, a tam mamy menu na świetlnej tablicy, mikrofon i głośnik. Podjeżdżamy do mikrofonu pod menu, krzyczymy do niego, co też chcemy kupić (a on nam na to -- "Shut up, go away!"), odpowiadamy na ewentualne pytania obsługującego i jedziemy dalej -- dojeżdżamy do okienka, otwieramy szybę samochodu, a panienka z okienka podaje nam w zgrabnej torebce nasz lunch. My przez okno samochodu podajemy forsę i już. Jedziemy dalej. Jeśli ktoś ogląda Beavisa i Butt-Heada, to na pewno to widział. Z tego co wiem, to we wrześniu w Warszawie w MacDonaldzie pojawiło się pierwsze drive-through w Polsce. W ogóle zabawne -- w kilkudziesięciotysięcznym Tyler jest więcej MacDonaldów niż w całej Polsce (już nie liczę innych sieci, które wymieniłem, bo wtedy wyjdzie więcej, niż w Europie Wschodniej).

Drugi, nieco już lepszy typ knajpy to tzw. "cafeteria". Do kafeterii też raczej nie idzie się, żeby posiedzieć i pogadać przy posiłku, a po prostu, żeby się najeść. Wygląda to tak: Jest baaardzo długi kontuar, na którego początku po odstaniu ok. 10 minut w kolejce (kafeterie zawsze są pełne) bierzemy tacę i sztućce i zaczynamy iść wzdłuż tego kontuaru, wybierając sobie kolejne elementy naszego posiłku. Za szybą kontuaru widzimy wszystko, co można wybrać, na ścianie mamy ceny. Jeśli coś chcemy, to panienka zza tej lady nakłada to na talerz i podaje go nam, my ten talerz na tackę i szybko idziemy dalej, bo za nami już niecierpliwią się kolejni klienci. Nie należy zatem zbyt długo się zastanawiać. Najpierw bierzemy sobie coś głównego -- jakieś mięso, stek, rybę czy też frutti di mare (tzw. seafood -- kraby, krewetki, małże, ośmiornice i inne skorupiaki i mięczaki), potem coś z warzyw -- świetny czerwony ryż, czarną fasolę po meksykańsku, frytki, duszone ziemniaki itp. Następnie są różne sałatki i surówki. Później możemy wybrać jakieś dodatki. Mi najlepiej smakował teksański chleb czosnkowy, czyli grzanki z masłem czosnkowym i ziołami -- pycha. Zostają już tylko desery -- ciastka, kremy itp. i napoje. Tak właściwie to powinienem powiedzieć napój, gdyż w kafeteriach praktycznie zawsze bierze się "iced tea", czyli schłodzoną herbatę z zieloną cytryną i z lodem. W ogóle mrożona herbata jest najpopularniejszym napojem w Teksasie. Pije się jej więcej niż wszystkich innych napojów chłodzących typu Coca-Cola itp. Można ją nawet kupić jako napój w butelce, czy w puszce z automatu. Kiedy już wszystko mamy na tacce, podchodzimy do panienki na końcu kontuaru, która daje nam wydrukowany świstek, który jest naszym rachunkiem -- jest tam wypisane co wzięliśmy i ile to kosztuje. Ale jeszcze nie płacimy. Spokojnie idziemy na salę i jemy. W kafeterii również tylko raz płacimy za picie (czyli w praktyce -- za mrożoną herbatę), a pijemy ile chcemy, gdyż po sali cały czas krążą panienki z czajniczkami, z których dolewają herbaty tym gościom, którym się ona już kończy. Kiedy już zjemy , to przy wyjściu z knajpy znajduje się kasa, gdzie oddajemy nasz rachunek i płacimy. Jedzenie w kafeterii jest bardzo smaczne, nic nie gorsze niż w porządnej restauracji, ale nie można jej nazwać inaczej, jak jadłodajnią, gdyż idzie się tam tylko po to, by spożyć posiłek. Raczej nie jest to miejsce do umówienia się na spotkanie -- jest tam zbyt gwarno, tłoczno i wszystko dzieje się bardzo szybko. W takiej kafeterii można dobrze zjeść za $5.

Jest jeszcze inny typ kafeterii -- tzw. "all u can eat" (tak się to slangowo pisze nawet w oficjalnej karcie), czyli "all you can eat". Tam płacimy raz przy wejściu ok. $6, dostajemy tackę, naczynia i sztućce i wchodzimy na salę. Tam znajduje się wiele specjalnych stołów z potrawami, przystawkami i wszystkim innym. Stoły są oświetlone promieniami podczerwonymi, żeby wszystko było gorące. No i po prostu każdy podchodzi gdzie chce, nakłada sobie to co chce w dowolnej ilości i je. W ten sposób płacąc raz $6 możemy jeść nawet cały dzień. Tak, czy inaczej płacimy tylko raz. Po prostu właściciele mają obliczone, ile przeciętnie zjada jeden gość i tak kalkulują cenę. Większość ludzi przecież je tyle, żeby było to sensowną ilością, nie przychodzą się obżerać, tylko jeść. Jeśli jednak komuś bardzo coś posmakuje, albo po prostu jest strasznie głodny, to nie ma problemu -- może jeść i pić ile dusza zapragnie i nikt nie będzie patrzył na niego wilkiem.

Trzecia grupa knajp to już normalne restauracje, ale jeszcze nie te supereleganckie dla bogaczy, tylko zwykłe porządne knajpy, w których można dobrze zjeść w miłej atmosferze, bez pośpiechu. Do tych knajpek można już iść dla przyjemności. Tam mamy już kelnerów, którzy doskakują do nas zaraz po wejściu, dają nam kartę, a później przynoszą żarcie. O, tutaj można się nieźle nażreć. Jeśli zamówimy na przykład pyszny teksański stek wołowy, to dostaniemy taką dużą porcję, że naprawdę z trudem można ją zjeść. Do tego frytki lub inny dodatek, cały wielki półmisek świetnej sałatki z jeszcze lepszym sosem i coś do picia. Świetne są również wszelkie owoce morza, o których już wspominałem. W takiej restauracji kiedy wypijemy już wszystko z kufla, kelner przyniesie nowy, pełny kufelek bez dodatkowej opłaty. Kiedy przyjdzie do płacenia, należy pamiętać, że kelnerowi należy się 10% napiwku, zaokrąglonego w górę do pełnych dolarów (bez centów). Jest to sporo, ale jest to uświęcony zwyczaj i po prostu należy tego przestrzegać. Jeśli płacimy gotówką, to dajemy kelnerowi całą sumę rachunku, powiększoną o napiwek, a jeśli używamy karty kredytowej, to napiwek zostawiamy w gotówce na stoliku. Jak wszędzie w Stanach, w knajpie klient jest panem. Nasz Andrew Czarnecki poszedł pewnego razu do meksykańskiej restauracji i strasznie długo musiał czekać na podanie potrawy, a bardzo mu się spieszyło, bo miał tylko pół godziny przerwy. Czekał i czekał, w końcu zdenerwował się i coś tam powiedział kelnerowi. Po chwili potrawę przyniósł mu sam szef, usiadł z nim przy stoliku, serdecznie przeprosił, pogadał i tak dalej. Kiedy przyszło do płacenia, nie chcieli nawet o tym słyszeć -- jako rekompensatę za długie czekanie poczciwy Andrew nie musiał nic płacić. Następnego dnia znów tam poszedł w nadziei, że znów będą się ślimaczyć i historia się powtórzy, ale tym razem obsługa była bezbłędna.

Na południu USA, w stanach graniczących z Meksykiem, a więc i w Teksasie, bardzo popularne są meksykańskie potrawy. W każdej knajpie, nawet w restauracjach fast-food (MacDonald, Whataburger, KFC itd.) można dostać potrawy z Meksyku rodem. Jednak jeśli chcemy zjeść naprawdę dobre żarcie tego typu, w odpowiedniej atmosferze, to trzeba iść do jednej z licznych restauracji meksykańskich. W Tyler było ich bodajże 15. Takie knajpy zawsze są stylizowane na typową meksykańską zabudowę. Znacie to z westernów -- niski, szary budynek, nierówno otynkowany, trochę przypominający bunkier, położony na pustyni wśród kaktusów. Tak właśnie wyglądają te knajpy -- wokół kaktusy, na ścianach napisy po hiszpańsku. W środku -- wszędzie napisy tylko po hiszpańsku (nawet na WC -- "Cabalieros" i "Senoras"). Ściany też nierówno wytynkowane, poozdabiane jakimiś meksykańskimi motywami i gadżetami. Oczywiście przygrywa meksykańska muzyczka. Rzeczywiście czuje się nastrój. Do meksykańskiej restauracji -- przynajmniej na początku warto chodzić z obeznanymi z potrawami Amerykanami. Tak też my robiliśmy -- chodziliśmy z naszymi amerykańskimi kumplami-studentami. Kiedy bowiem dostanie się kartę pełną hiszpańskich nazw potraw, to kto się w tym połapie? Trzeba doradcy, by powiedział co jest co i co jest smaczne. Podstawą kuchni meksykańskiej są tortillas -- czyli coś w rodzaju placków, czy też naleśników. Praktycznie wszystkie potrawy opierają się na nich. Zawsze potraw a zasadnicza jest zawinięta w jakąś naleśnikopodobną rzecz, albo rozłożona na tej rzeczy. Np. jeśli zamówimy vajitas, to dostaniemy 4-5 placko-naleśników, do tego fura skwierczących jeszcze po smażeniu drobno pokrojonych kawałków mięsa wołowego i drobiowego, osobno posiekane warzywa -- ostra papryka, pomidory, smażona cebulka, oprócz tego świetne różnokolorowe kremy z warzyw i śmietany. Bierzemy naleśnik, nakładamy mięsa, cebulki, papryki, polewamy kremem, ostrym sosem, zawijamy i wcinamy. Palce lizać! Pycha! To jest naprawdę świetne. Inną pyszną potrawą są enchiladas -- są to jakby już zawinięte naleśniki z chrupkiego ciasta z różnymi pysznymi nadzieniami -- np. z mieloną wołowiną z siekanymi warzywami, z wspaniale ciągnącym się ostrym żółtym serem, z kurczakiem i z innymi na dzieniami. Takie enchiladas -- każda z innym nadzieniem leżą na talerzu polane ostrym sosem z imbirem i gorczycą, które to przyprawy nadają świetnej ostrej goryczki. Do tego dochodzi duszona czarna fasola meksykańska i czerwony ryż pieczony z ostrą papryką. W osobnym półmisku cała góra sałatki z warzyw, oczywiście też z ostrym sosem. Trudno opisać, jakie to jest wspaniałe. To chrupiące ciasto z ciągnącym się serem, fasola, ryż -- gdyby nie to, że enchiladas bardzo szybko sycą głód, gdyż są wysokokaloryczne, to można by je jeść przez godzinę bez przerwy. Zanim dostanie się swą główną, zamówioną potrawę, kelner przynosi dla zabicia czasu małe tortillas, topione masło i miód. Na taki placek wylewa się topione masełko, jeśli ktoś lubi słodkości to i miód, zawija się i jest to naprawdę świetne. Zawsze też dostaje się całą michę chrupkich nachos i drugą michę zabójczo ostrego sosu z surowych pomidorów i surowej ostrej papryki. Przepyszny sosik -- pływają w nim pestki pomidorów i papryki, kawałki skórki warzyw -- mmm, mmm, pycha! W tym sosie macza się nachos i zaostrza nimi apetyt przed głównym posiłkiem. Jest to tak ostre, że każdy kęs trzeba popijać wodą z lodem, której zresztą zawsze podaje się w meksykańskich knajpach cały wielki kufel do każdej potrawy. Wszystkie te zakąski są poza rachunkiem, nie płaci się dodatkowo za nie, a tak właściwie, to już tym można się najeść. Innym daniem, którego próbowałem, to borridos (nie jestem całkiem pewien, czy to się tak pisze, w każdym razie tak się wymawia). Są to znów zawijane tortillas z bardzo drobno zmiksowanym półpłynnym ostrym nadzieniem z różnych warzyw.

To tyle o żarciu, można to wszystko streścić w jednym zdaniu: W amerykańskiej knajpie można naprawdę dobrze zjeść.


AMERICAN FRIENDS

Teraz znowu coś o uniwersytecie. Po pierwszym normalnym wykładzie, kiedy staliśmy sobie w czwórkę na korytarzu i rozmawialiśmy, podeszła do nas jakaś kobieta i zapytała, czy jesteśmy studentami z zagranicy, bo usłyszała, że rozmawiamy w obcym języku. Kiedy potwierdziliśmy, przedstawiła się nam -- nazywała się Marianthi Coroneu i była wykładowcą języka angielskiego w naszym instytucie. To znaczy nie uczyła angielskiego, a uczyła przyszłych nauczycieli tegoż języka, jak mają sobie radzić z cudzoziemcami, którzy będą ich uczniami. Ci przyszli nauczyciele mieli głównie uczyć angielskiego meksykańskich emigrantów. Pani Coroneu spytała, czy nie chcielibyśmy, aby jej studenci -- przyszli nauczyciele -- pomagali nam w przygotowywaniu prac domowych i ogólnie w potencjalnych kłopotach językowych. Dla nas byłaby to pomoc, a dla nich ćwiczenia. Chętnie się zgodziliśmy, zawsze warto kogoś poznać, a pomoc też może być przydatna. Wzięła nasze nazwiska i numery telefonów i powiedziała, że studenci się z nami skontaktują. Następnego dnia ktoś zapukał do naszych drzwi, poszukując Sławka. Był to Paul Haberle -- student, który miał się nim zajmować. Wyglądał całkiem sympatycznie. Miał 25 lat. Potężny gość -- strasznie wysoki i dość gruby. Pogadaliśmy sobie trochę, Paul zaproponował jak wszyscy, że jeśli chcemy, to służy nam swoim samochodem. Umówiliśmy się, że pokaże nam jakieś ciekawe miejsca w okolicy. Nieco później zjawił się inny gość -- też do Sławka. Cholera, ten to ma powodzenie! Nazywał się Scott Bostik, miał 29 lat i nie sprawił na mnie zbyt sympatycznego wrażenia. Miałem uczucie, że olewa całą tę historię i nie ma wielkiej ochoty na kontakty z nami. Okazało się później, że się myliłem. On po prostu miał taki specyficzny, olewatorski sposób mówienia i zachowania, a również był bardzo miłym facetem. Że co? Coś ci studenci za starzy? 29 lat? Spoko! Studentki, które zostały przypisane do Aśki i Baśki miały gdzieś tak koło pięćdziesiątki, a Bułgarki trafiły na panie około siedemdziesięcioletnie.

W ogóle w USA jest dużo studentów w takim mało studenckim wieku. Więc jak widzicie nie było wcale źle. Po południu poszliśmy na basen, potem ja wróciłem do domu, a reszta towarzystwa jeszcze została. gdzieś koło czwartej zadzwonił w moim pokoju telefon. Była to studentka, którą przypisano mnie. Nazywała się Marlene Indermark. Spytała mnie, czy może mnie teraz odwiedzić. Czy może? Jasne! Spytała mnie o numer domu, no to mówię, że 516, a ona, że zaraz tam będzie. Świetnie, no to czekam. Czekam, czekam i nic. Miało być za chwilę, a tu już 15 minut minęło. No, ale nic. Pewnie szuka odpowiedniego domu . Wyszedłem na werandę i siedzę. Nagle moje spojrzenie padło na drzwi i umieszczony na nich numer. No ładnie! Numer ów to było 615, a ja powiedziałem 516. Ale obciach! Biedna Marlene będzie szukać i szukać. Już chciałem iść jej poszukać w okolicy domu 51 6, lecz właśnie wtedy zajechał na parking samochód i wysiadła zeń zgrabna blondynka, dzierżąca w ręku sznurek, na końcu którego unosił się balon wypełniony helem, reklamujący film "The Lion King", czyli "Król Lew". Podeszła, przywitała się i zapytała, czy ja to ja. Kiedy się okazało, że ja to ja, przedstawiła mi się również. Jak nietrudno się domyśleć, była to właśnie Marlene Indermark. Balon z lwem był prezentem dla mnie. Przeprosiłem ją za pomyłkę w numer ze domu, na szczęście była na tyle bystra, że zorientowała się, zastając zamknięte drzwi domu 516, że coś poknociłem. W końcu co: "fajwendsikstin", czy "siksendfajftin" -- czy to taka wielka różnica? Przecież każdy może się pomylić.

Marlene była całkiem niebrzydka -- nie była to uroda gwiazdy filmowej, ale naprawdę była ładna, no i była szczupła i zgrabna, co w przypadku Amerykanek, nawet młodych jest rzadkością. Przede wszystkim jednak była bardzo miła -- bez przerwy się uśmiechała i cały czas nawijała, ciężko było jej przerwać. Miała 27 lat i nie mieszkała w Tyler, jak Paul i Scott. Jej dom był w miasteczku Mineola, 40 minut drogi samochodem od Tyler. A tak właściwie to nie w miasteczku, tylko na jego terenie administracyjnym, gdyż mieszkała na swoim rancho 2 mile od Mineoli. Pogwarzyliśmy sobie miło, podarowałem jej album ze zdjęciami Jeleniej Góry i Karkonoszy, oraz trochę innych plakatów i prospektów z naszego regionu. Kiedy odchodziła, zapytała, czy mam wolny najbliższy weekend. Ho, ho... No, no... Niestety nie miałem wolnego najbliższego weekendu, z przyczyn które później wyjaśnię. W takim razie stanęło na następnym weekendzie. Marlene zaprosiła mnie na ten weekend do siebie na rancho. Na owym ranchu zajmowała się wraz z rodzicami hodowlą bydła i sumów, które w Teksasie są bardzo popularną rybą hodowlaną. Chciała, żebym zobaczył bydło, jej dom i jak ona karmi owe sumy. Czemu nie, zaproszenie brzmiało zachęcająco. Od tego dnia codziennie widzieliśmy się z Paulem, Scottem i Marlene, którzy wcześniej się nie znali nawzajem, ale dzięki temu, że byli "naszymi" studentami i spotykali się w naszym domu, poznali się i zaprzyjaźnili ze sobą.

Amerykanie pomagali nam w naszych pracach, tzn. w moim przypadku było to jedynie przeczytanie gotowej pracy pisemnej w celu wychwycenia ewentualnego złego użycia jakichś słów, czy wyrażeń. Gramatyka i ortografia była zawsze już wcześniej sprawdzona przez edytor Word 6.0 for Windows, którym się posługiwałem. Wstyd by mi było przed Amerykanami pokazywać im tekst rojący się od ortografów i kalekiej gramatyki.

następny odcinek...