...poprzedni odcinek


WYPRAWA DO TEKSASU
NOGA

Teraz opowiem o mistrzostwach świata w piłce nożnej, które odbywały się akurat podczas mojego pobytu. Od czasu, gdy przyjechałem zostały do rozegrania cztery ćwierćfinały, półfinały i oczywiście finał. Zanim pojechałem, zastanawiałem się, czy będę miał możliwość obejrzenia meczów. Myślałem, że w USA może nawet wcale nie będą transmitować meczów, liczyłem, że pewnie będzie można odbierać TV meksykańską. To by było niezłe, być w USA w czasie rozgrywanych tam mistrzostw i nie móc obejrzeć meczów! W nocy, gdy odjeżdżałem z Polski, akurat Bułgaria pokonała Meksyk i weszła do ćwierćfinału, więc spodziewałem się, że moi współlokatorzy -- Iwan i Niki będą gorąco zainteresowani oglądaniem meczów. Oczywiście się nie myliłem. Kupili gazetę z programem kilkunastu stacji TV. Okazało się, że transmisja jest przeprowadzana w sieci ABC, oraz w kilku stacjach hiszpańskojęzycznych, których w Teksasie jest sporo. No i dobra, mecz Bułgarii z Niemcami był o 1 po południu (Ha, ha -- a u was w Polsce mecze były po nocach!). Kiedy nadszedł czas zjawiliśmy się w świetliczce studenckiej koło basenu, która znajdowała się w tym samym budynku, co nasz office. Znajdował się tam gigantyczny telewizor, o wymiarach chyba tak ze 160 na 120 cm. Przegrzebując się przez kanały, których było chyba ze 100 (z czego z 15 po hiszpańsku), znaleźliśmy ABC. Amerykanie nie byli kompletnie zainteresowani meczem. Oglądałem go ja, Francuz Emmanuel, oraz oczywiście Bułgarzy, czyli Iwan, Niki, Sławka, Diana i Margarita. Bułgarzy straszliwie przeżywali mecz. No, ale czy wy byście nie przeżywali, jakby Polska grała w ćwierćfinale?

Mecze w ABC były pokazywane w specyficzny sposób. Klasyczne dyscypliny amerykańskie, takie jak baseball, koszykówka, hokej i oczywiście futbol (ma się rozumieć amerykański) są podzielone na więcej części, niż mecz piłki nożnej -- jest kiedy nadawać reklamy, a tu -- tylko jedna przerwa, a gra trwa 2 razy po 45 minut. I gdzie dawać reklamy?! A sponsorzy płacą i wymagają. Jak to rozwiązano ? Otóż prawie przez cały czas trwania meczu reklamy były prezentowane w całkiem sporym okienku w górnym lewym rogu ekranu -- były to reklamówki oficjalnych sponsorów mistrzostw -- Snickersa, Coca-Coli, MasterCard i jakichś jeszcze sponsorów, których już nie pamiętam. Dźwięku w nich nie było, bo jakby można było oglądać mecz? A zatem treść reklam wygłaszał... komentator. Wyglądało to tak: Kiedy gra wkraczała w mniej ciekawą fazę, gdy wyglądało na to, że przez kilkanaście sekund nic istotnego się nie wydarzy, pojawiały się w rogu reklamy i komentator -- wyraźnie się spiesząc -- zaczynał swoje wywody, że "MasterCard brings the world together" itp. Najśmieszniej było, gdy nie sprawdzały się przypuszczenia, co do rozwoju sytuacji na murawie i jednak coś się zaczynało dziać pod bramką. Wtedy komentator głupiał, plątał teksty reklam, nie wiedział, o czym ma mówić -- czy o Snickersie, czy o akcji na boisku. Naprawdę było to bardzo śmieszne. Jeśli dobrze pamiętam, to pierwsi gola strzelili Niemcy, potem Stoiczkow tuż przed przerwą wyrównał z karnego. A może z wolnego? Nie pomnę, ale w każdym razie wyrównał. Bułgarzy wprost oszaleli. Zaczęli fikać koziołki, krzyczeć, śpiewać, ściskać się itp. Najbardziej ekspresywny w wyrażaniu swych uczuć był Iwan. Przez cały mecz ani na chwilę nie usiadł. W przerwie meczu najpierw było studio mistrzostw świata. W nim rozmawiali komentatorzy (było ich dwóch) z gwiazdami drużyny USA -- Alexi Lalasem (to ten rudy z długimi włosami i brodą), bramkarzem Tonym Meolą i napastnikiem Erikiem Wynaldą, a tak że kontuzjowanym w meczu z Brazylią Tabem Ramosem, który jeszcze utykał. Piłkarze trochę tam komentowali, ale głównie odstawiali show -- przede wszystkim znany zgrywus Lalas, który wyczyniał różne sztuczki z piłką, oraz śpiewał swoje piosenki przy wtórze gitary. W ogóle w USA robi się bardzo dużo, by spopularyzować soccera, czyli piłkę nożną. Puszcza się między meczami reklamy, które nie reklamują żadnego konkretnego produktu, a po prostu piłkę nożną jako bardzo atrakcyjną grę. Pokazuje się, jak grają najlepsi zawodnicy, jak grają dzieci na ulicy, kreuje się soccera jako grę dla każdego. Nawet reklamy zwykłych produktów nawiązują do piłki nożnej.

Np. reklama soku cytrynowego: Trwa mecz piłki nożnej, jeden z zawodników wygląda jak typowy Czarny cwaniaczkowaty raper -- luźne ciuchy, na głowie chustka a' la pirat. Kiedy piłka leci mu wprost na piękną główkę, on nie odbija jej głową, a łapie w ręce, chwyta mocno, chowa pod ramieniem (typowy chwyt futbolu amerykańskiego) i zaczyna pędzić przez boisko nie patrząc na nic. W pewnej chwili tuż przed nim wyrasta sędzia z wyciągniętą przed sobą żółtą kartką. Zawodnik hamuje z głośnym "piskiem opon". Sędzia stoi z wyciągniętą w przedzie żółtą kartką. Gracz luzackim gestem bierze od niego tę kartkę, składa na niej autograf i z uśmiechem oddaje sędziemu, po czym pędzi dalej z piłką w rękach. Osłupiałemu sędziemu ktoś podaje butlę z apetycznym żółtym sokiem cytrynowym, którym ten się orzeźwia. Następnie widzimy tego cwanego Czarnego zawodnika, jak pije ze smakiem ten sam napój. Po chwili znowu piłka leci do niego z góry. Już wystawia ręce, żeby ją złapać, ale nie udaje się mu to i piłka wpada prosto "na główkę", po czym szybuje w stronę bramki i wpada do siatki. Nasz bohater na to z zawadiackim uśmiechem -- "Wow! I shou ld wear my helmet!", czyli "Powinienem ubrać mój hełm!".

Akurat w przerwie meczu przybyli znajomi Amerykanie -- Jeff z obsługi campusu i Czarny student Mike. Kiedy zobaczyli tę reklamę, pokładali się ze śmiechu. Gdy spytaliśmy się, kim był ten zawodnik z reklamy, okazało się, że to znana gwiazda futbolu amerykańskiego. Nie pamiętam niestety jego nazwiska, no ale co w końcu -- ile wy znacie gwiazd futbolu zza oceanu? No ile? No właśnie, ja tyle samo. Zresztą nieważne. Przyznam, że ta reklama rzeczywiście była zabawna i jednocześnie reklamowała napój i piłkę nożną. Mike i Jeff zostali na drugą połowę. Zadawali cały czas pytania w stylu: czy jak bramkarz dotknie piłki, zanim ta wpadnie do siatki, to czy jest gol? A kiedy jest faul? A czym można dotykać piłki? Było to z ich strony bardzo miłe -- okazywać tyle zainteresowania. Tłumaczyliśmy im co się da, ale gdy przyszło do spalonego, to nie jestem pewien, czy zajarzyli. W każdym razie Jeff przychodził od tej pory na każdy mecz. Nie muszę chyba wam mówić, jak cieszyli się Bułgarzy z wygranego meczu. Pamiętacie, jak w 1982 Polska weszła do półfinału. Przypomnijcie sobie, co wtedy czuliście. Bułgarzy byli tym bardziej dumni, że mecz oglądali też przedstawiciele innych nacji -- ja, Francuz i Amerykanie. Oczywiście trzeba było uczcić sukces i nasi bracia Słowianie z Bałkanów urządzili małe co nieco dla swych przyjaciół z Europy i z USA. Jeden z późniejszych ćwierćfinałów -- mecz Szwecja-Brazylia rozgrywany był w pobliżu Tyler, w jednej z teksańskich metropolii, przez którą zresztą dostaliśmy się do Tyler. Mowa oczywiście o Dallas i stadionie Cotton Bowl. Niestety, nie było nas stać na to, by osobiście obejrzeć mecz, a na pewno byłoby to świetne przeżycie. W każdym razie, gdy oglądaliśmy ten mecz, mieliśmy gości z któregoś ze sportowych kanałów TV. Tych kanałów są dziesiątki, więc nawet nie pamiętam dokładnie jego nazwy. Pamięta m tylko, że w nazwie była cyfra 7. "Sports 7", czy "Super 7" -- jakoś tak. Mili panowie kręcili program o tym, jak to studenci z Europy Wschodniej oglądają soccera. Miała to być ciekawostka mówiąca o tym jak odbierają piłkę nożną ludzie z jej kolebki, czyli z Europy. Bardzo miło się z nimi gawędziło. Zarówno ćwierćfinały, jak i półfinały oraz finał mistrzostw obfitowały w rzuty karne, które miały rozstrzygać wynik meczu po remisowej dogrywce. I właśnie ten element gry strasznie podobał się Amerykanom którzy wpadali z ciekawości obejrzeć mecze . Bułgarzy niestety przegrali swój półfinał z Włochami i w sobotę 17 lipca mieli grać ze Szwecją o 3 miejsce. Tego meczu jednak nie mogliśmy obejrzeć, a to dlatego, że na tę właśnie sobotę nasz wykładowca dr Lefevre przewidział dla wszystkich studentów z Europy wyprawę do Dallas! To właśnie dlatego musiałem odmówić Marlene odwiedzenia jej w ten weekend i przełożyliśmy wizytę na następny tydzień. My -- Polacy mieliśmy jechać oczywiście z naszym nieocenionym Andrew Czarneckim, a reszta towarzystwa ze Stevem Lefevrem i z dr Stefanową -- która przyjechała z Bułgarii, by prowadzić na uniwersytecie wykłady z literatury bułgarskiej.


SALON WARSZAWSKI

Wcześniej jednak, w piątek czekało nas jeszcze jedno wydarzenie, czyli wizyta na przyjęciu u pana Hama, czyli prezydenta uniwersytetu. Nie wiem dokładnie, jak przetłumaczyć jego funkcję na polski, ale był to po prostu Najważniejszy-Facet-Na-Całym-Uniwersytecie-W-Ogóle. A zatem wizyta u nie byle kogo. W USA być zaproszonym do czyjegoś domu to wielki zaszczyt. W piątek wieczorem zatem ubraliśmy się elegancko, wsiedliśmy do samochodów, dr Lefevre pokazywał drogę, my z Andrew jechaliśmy za nim. Reszta Europejczyków jechała z dr Stefanową i z mężem Węgierki Kati, który miał wypożyczony samochód. Wyjechaliśmy na przedmieścia, do dzielnicy, gdzie mieszkają wyłącznie Biali bogacze. Zajechaliśmy przed biały dom w stylu kolonialnym. Jeśli oglądaliście jakieś filmy z czasów wojny secesyjnej, dziejące się na Południu, to dom pana Hama wyglądał podobnie, jak na takich filmach. Przed domem znajdował się pięknie utrzymany trawnik, pan Ham stał tuż za progiem i witał wszystkich gości. Sprawił na mnie wrażenie nieco sztywniackiego urzędnika, ale mogło być gorzej. Następnie przedstawialiśmy się już obecnym gościom prezydenta uniwersytetu. Akurat koło mnie znalazła się jakaś miła i ładna pani, więc przedstawiłem się w uprzejmych słowach. Kiedy usłyszała, że jestem z Polski, powiedziała "Och, bardzo mi miło, ja mówię po polsku." Brzmienie własnego języka w obcym kraju, w momencie, gdy się tego najmniej spodziewamy zawsze robi piorunujące wrażenie. W pierwszej chwili ma się wrażenie, że głos w ojczystym języku dobiega jakby zza drzwi, jakby był stłumiony i nierzeczywisty. To po prostu z powodu zaskoczenia. Okazało się, że owa pani (niestety nie pamiętam już jak się nazywała, ale w każdym razie po polsku) jest tłumaczką na uniwersytecie i że urodziła się w Polsce i wyjechała do Stanów z rodzicami w wieku 2 l at. Po polsku mówiła jednak znakomicie, nie można było zauważyć nawet śladu angielskiego akcentu, czy wtrącania angielskich słów. Na pewno lepiej mówiła w naszym języku, niż nasz kompan Andrew.

Party było strasznie sztywniackie, był to istny "Salon Warszawski" z III części "Dziadów" Mickiewicza. Cała banda sztywniaków -- gości pana Hama, wszyscy ze sztucznymi uśmieszkami na twarzach, wszyscy krążący wkoło, gromadzący się w grupkach i gadający o wszystkim i o niczym. Jedynymi sensownymi ludźmi byli nasi studenci z Europy -- Bułgarzy, Węgierki i Francuz, owa polska tłumaczka z uniwersytetu, Andrew, dr Coroneu (to ta od naszych studentów-pomocników, już o niej wcześniej wspominałem), no i oczywiście my -- Polacy. Z Amerykanów zwrócił moją uwagę jakiś cudak-drągal-chuderlak w przykrótkiej marynarce i zaćpanych, mętnych oczach, który przeżywał swoją ostatnią podróż do Moskwy. Ten był jeszcze do rzeczy. Inni amerykańscy goście to egzaltowane paniusie z wyszc zerzonym w uśmiechu garniturze zębów. "Co, z Polski? O, jak miło? Masz na imię Barbara? Ojej, jak miło! Ja też jestem Barbara? Ach! Wy w Polsce teraz budujecie wszystko od nowa! Och, studiujesz zarządzanie, będziesz menedżerem, to wy będziecie budować nową Polskę! Och! Cip, cip! Ach! Pupa, pupa!" Zupełnie nie było z nimi o czym gadać.

Dobrze przynajmniej, że jedzenie i picie było dobre. Jak przystało na przyzwoity dom z Południa, gościom usługiwali Czarni niewolnicy. Tfu! Przepraszam! Służący! A to zmieszać i podać drinka, a to zebrać pozostawione gdzieś po kątach talerzyki, a to zapytać, czy gościom czegoś nie potrzeba. "Tak jest, proszę pana."; "Już przynoszę, proszę pana." itp. U pana Hama naprawdę czuje się, że się jest na Południu. Ma się wrażenie, że wyjrzawszy przez okno ujrzy się pola bawełny z pracującymi niewolnikami. W tej bogatej dzielnicy najwybitniejszych obywateli miasta wszyscy mają Czarnych lub meksykańskich służących. Dom Hama też był w porządku, jaki on miał basen, jaki ogród -- jak nie przymierzając w Dynastii. Party na szczęście nie trwało zbyt długo -- 2 godziny i było po wszystkim. Pan Ham zebrał wszystkich w salonie, wygłosił mowę na cześć studentów z Europy, życzył nam miłego pobytu, owocnej nauki itp. Na odchodnym dostaliśmy wszyscy prezenty -- czapeczki uniwersyteckiego klubu golfowego i firmowe termosiki University of Texas at Tyler, do picia zimnych napojów przez słomkę -- na przykład na wykładach. W życiu nie byłem na takiej nudnej imprezie, ale zdaję sobie sprawę, że obiektywnie rzecz biorąc dobrze się stało, że prezydent nas zaprosił i że się u niego pokazaliśmy. Wróciliśmy na campus i każdy myślał już tylko o jutrzejszej wycieczce do Dallas. Wyjazd miał być o 10.30, więc umówiliśmy się, że Andrew przyjedzie o 10.00.

następny odcinek...