...poprzedni odcinek


WYPRAWA DO TEKSASU
KOŃCÓWA

Wracam do planu dnia. Około 13.00 jedliśmy lunch, potem spotykaliśmy się z Marlene, Scottem i Paulem, którzy akurat mieli wtedy przerwę w zajęciach. Następnie zazwyczaj jechaliśmy gdzieś z Andrew Czarneckim, np. byliśmy w Kilgore, 26 mil (46 km) od Tyler, w muzeum ropy naftowej -- wielkiego bogactwa Teksasu.

Muzeum było urządzone w formie teksańskiego miasteczka z okresu gorączki ropy naftowej, a więc z początku XX wieku. Był tam saloon, bank, kuźnia, sklepy i inne elementy miasta, wraz z urządzeniami do wydobywania ropy. Po południu zawsze robiliśmy coś z naszymi kumplami -- knajpa, kino, jakiś wyjazd itp., albo szliśmy pokąpać się w naszym basenie. Wieczorem około 22.00 zaczynałem czytać teksty na następny dzień, pisać prace itp. W weekendy zajęć nie było, więc całe spędzaliśmy na zabawie. Na półtora tygodnia przed naszym odjazdem pożegnaliśmy się z Andrew Czarneckim, który pojechał na miesięczne wakacje do Polski. Nie mieliśmy już samochodu tylko dla nas, ale i tak zawsze mogliśmy liczyć na Paula, Scotta, czy Marlene.

Tuż przed wyjazdem stale snuł wizje, co to on tam nie będzie jadł -- pierogi, śledzie, bigos, schabowy. Menu miał zaplanowane szczegółowo na cały pierwszy tydzień pobytu. Kiedy nam tak o tym opowiadał, to aż nam ślinka leciała. Śledzie... W ostatni piątek naszego pobytu nasz dr Lefevre zorganizował przyjęcie dla wszystkich studentów swojego kursu -- nas z Europy i dla Amerykanów, którzy byli z nami na kursie. Steve miał świetny dom z pięknym ogrodem, gdzie odbywało się barbecue party, czyli ogrodowe przyjęcie z pieczeniem czegoś na ruszcie. Do jedzenia były pieczone szaszłyki z krewetek, kurczaka i wołowiny, różne kanapki, owoce, a także napoje wśród których było piwo -- to w Tyler okazja. To party było zdecydowanie przyjemniejsze, niż to u Hama. Przede wszystkim wszyscy się znali i nie było tej sztywniackiej atmosfery, sztucznych uśmieszków i rozmów o niczym. Posiedzieliśmy sobie tam do 22.00, a potem odwiózł nas nasz kumpel Dave z naszego kursu, który był niesamowicie wprost podobny do Beavisa z filmu "Beavis And Butt-Head". Po drodze zajechaliśmy do telewizji, gdzie Dave pracował oprócz tego, że studiował na uniwersytecie. Pokazał nam, jak to wszystko działa, a że była już noc i gmach był prawie pusty, więc mogliśmy sobie trochę pomyszkować i pobawić się kamerami, mikserami i innym ustrojstwem.

No i nadszedł ostatni weekend naszego pobytu. Przypomnieliśmy sobie o państwie Jinks i uznaliśmy, że wypada do nich zadzwonić przed odjazdem, który był we wtorek. Bardzo się ucieszyli i zaprosili nas na niedzielę na wyjazd wraz ze swoimi przyjaciółmi na narty wodne, motorówkę i skutery wodne na Lake Tyler. Umówiliśmy się na następny dzień na 7.30 rano. Po południu na uniwersytecie odbyła się "sesja zdjęciowa" ze wszystkimi studentami z Europy, Stevem Lefevrem i władzami uczelni. Była telewizja i prasa z Tyler, wywiady, rozmowy, zdjęcia itp. Później wszyscy dostali drobne pamiątki z Tyler i z uniwersytetu, jak firmowe długopisy, breloczki i różne gadżety.


COUNTRY RODEO

A w tę sobotę wieczorem byliśmy umówieni ze Scottem, Paulem i Marlene na rodeo. Być w Teksasie i nie obejrzeć rodeo, to byłoby głupie. Wieczorem zebraliśmy się trzema samochodami -- Paula, Scotta i Marlene, wzięliśmy ze sobą Francuza Emannuela, który był całkiem fajnym gościem i pojechaliśmy najpierw do knajpy coś zjeść, a potem na rodeo.

Rodeo było położone jakieś 15 km od Tyler. Zajechaliśmy na parking, a tu wokół pełno ludzi w kowbojskich strojach na koniach, atmosfera amerykańskiego prowincjonalnego święta. Zapłaciliśmy po $6 za bilety i poszliśmy na trybunę. Wokół powiewały flagi USA i Teksasu, na końcu prostokątnej areny znajdowała się wieżyczka komentatora i wyświetlacz do wyników. Za wieżą były boksy dla koni i byków. Kiedy widziało się te byki, to czuło się respekt. Po arenie przechadzali się kowboje, wielu z nich o kulach, z połamanymi rękami i nogami -- weterani rodeo, którzy już zakończyli karierę, ale stale coś ich ciągnie, żeby tu przychodzić.

Rodeo zaczynało się o 20.00. Wszystkie imprezy na powietrzu w Teksasie zaczynają się wieczorem, bo w dzień nie można by było wytrzymać z gorąca. Impreza zaczęła się od odśpiewania "Star Spangled Banner", czyli hymnu amerykańskiego, a następnie była konna parada uczestników z flagami Teksasu. Marlene kiedyś startowała w rodeo i wszystko, co się działo na arenie fachowo nam objaśniała. Miała tam dużo kumpli. Na chwilę poszła do wieżyczki komentatora, coś z nim pogadała, a ten za chwilę przywitał gości z dalekiej Polski, na co zerwał się dla nas aplauz wśród widowni tak, że wypadało wstać i pomachać ludziom.

Pierwsza konkurencja to "Bull Riding", czyli ujeżdżanie byków. Kowboj siada na takim potworze jeszcze w boksie, inni trzymają zwierzę za rogi. Drzwi się otwierają i rozwścieczona bestia wypada na arenę z uczepionym jej grzbietu śmiałkiem. Byk skacze na przemian na przednie i tylne nogi, straszliwie rzuca tylnymi nogami, obraca się i ze wszystkich sił stara się zrzucić zawodnika. Naprawdę nie wiem, jak oni mogli się tam utrzymać chociaż chwilę. Kowboj musi utrzymać się na byku przynajmniej 8 sekund, a drugim kryterium jest styl. Podstawową zasadą jest to, że wolno się trzymać tylko jedną ręką. Niektóre byki skaczą kręcąc się w miejscu, a niektóre pędzą oszalałe po całej arenie. Mało kto wytrzymywał 8 sekund, a ci którzy tego dokonali byli nagradzani gromkim aplauzem. Zresztą ci, którzy spadali też byli oklaskiwani za odwagę. Niektórzy zawodnicy byli bardzo młodzi. Obok nas siedziała kobieta, której trzech synów startowało w tej konkurencji i filmowała wyczyny swych dzieci kamerą wideo. Pierwszy syn miał 15 lat, drugi 17, a trzeci 19. Ten siedemnastoletni miał trochę pecha, mianowicie byk zrzucił go z grzbietu, ale ten nadal trzymał się, przy czym nogi majtały mu się luzem na boku zwierzęcia. W końcu byk zrzucił go, ale przedtem chyba go kopnął. W każdym razie kowboj po upadku zerwał się do ucieczki, i straszliwie kulejąc dobiegł do bandy, gdzie osunął się nieprzytomny na ziemię. Filmująca to matka zostawiła kamerę i po pędziła na arenę. Na szczęście okazało się, że to nic poważnego i już za kilka minut filmowała następnego, piętnastoletniego syna. Miała mocne nerwy. Kiedy byk zrzucał kowboja, uwagę zwierzęcia odwracali klowni, którzy byli wystrojeni w pstrokate stroje i gwałtownymi ruchami zwabiali byka ku sobie, po czym ku uciesze publiki uciekali przed nim, by w końcu schronić się w wielkiej beczce na środku areny. Czasem byk atakował tę beczkę i toczył ją po arenie.

Jeden z zawodników miał mniej szczęścia. Byk popędził z nim przez całą arenę, przybył w pobliże naszej trybuny, wykonał dziki skok, kowboj wyleciał w powietrze, upadł na brzuch, a ta 1000-kilogramowa bestia z całym impetem nadepnęła na niego ze skoku tylnymi nogami. Rozwścieczonego byka odgoniono, ale facet wcale się nie ruszał. Szybko sprowadzono nosze, położono pod niego deskę, bo pewnie miał złamany kręgosłup i nieprzytomnego zwieziono z areny. Myślę, że podświadomie wszyscy tylko czekali na takie zdarzenie. Było jednak kilku takich, którzy wytrzymali 8 sekund. Marlene opowiedziała mi, że kiedyś na tej arenie oszalały byk zrzucił kowboja, stratował go, a następnie jakimś cudem wskoczył na trybunę, siejąc popłoch i zdumienie. Ludzie rozpierzchli się w panice, a byk pobuszował po trybunie, a następnie zeskoczył z drugiej strony i pognał w las. Potem poszukiwano go przez tydzień i w końcu trzeba go było zastrzelić.

Następną konkurencją był "Calf Roping", czyli łapanie cielaka na lasso. Cielaka wypuszcza się z boksu, kowboj zaczyna pędzić za nim na koniu, zarzuca mu na szyję lasso. Wtedy musi zsiąść z konia, podbiec do cielaka, złapać go za nogi, przewrócić na bok i związać mu nogi lassem i podnieść ręce do góry. W tym momencie zatrzymywany jest stoper. Cielak musi przeleżeć związany przez 10 sekund, żeby sprawdzić, czy węzeł nie jest niedbały. Jeśli się nie zdoła oswobodzić, to kowbojowi jest zaliczany czas zatrzymany na stoperze. Wygrywa oczywiście ten, kto najszybciej wykona całe zadanie.

Później mieliśmy "Cowgirl Barrel Racing", czyli konny slalom dziewczyn na czas. Czas liczy się z lotnego startu, czyli na linię startu zawodniczka wjeżdża już rozpędzona. Musi w odpowiedniej kolejności i kierunku okrążyć trzy beczki. Za przewróce nie beczki dostaje się bardzo dużo punktów karnych. Od Marlene, która startowała w tej konkurencji dowiedziałem się, że najważniejsza jest tu nie tylko szybkość, ale też zwrotność konia. Chodzi o to, żeby okrążył beczkę jak najmniejszym łukiem tak, żeby nie stracić na to dużo czasu. Niektóre zawodniczki na pewno nie miały więcej niż 10 lat.

Ostatnią klasyczną konkurencją na rodeo jest "Team Roping", czyli drużynowe łapanie cielaka na lasso. Jest to podobne do indywidualnych zawodów, z tym, że jeden kowboj ma złapać cielaka na lasso za szyję, a drugi za tylne nogi. Potem razem go wiążą i liczy się czas od wypuszczenia cielaka do podniesienia rąk przez obu partnerów. Oprócz tego mamy popisy klownów z niewyszukanym humorem typu przewracanie się, uciekanie przed bykiem, chowanie się do beczki i strzelanie z rewolweru. Jest też jeden moment, na który czekają wszystkie dzieciaki. Prowadzący zaprasza na arenę wszystkie dzieci, ustawiają się one na linii, i na dany znak wypuszczany jest cielak. Wtedy banda dzieciaków próbuje go złapać, a ten, kto pierwszy tego dokona dostaje nagrodę.

Warto było to wszystko zobaczyć. Kiedy wróciliśmy do domu, to jeszcze trochę posiedzieliśmy wszyscy razem w saloniku, a potem po Bułgarów zajechali ich amerykańscy kumple, którzy zabierali ich na jakąś imprezę. Jednak po półtorej godzinie oburzeni Iwan i Niki wrócili stamtąd na piechotę (!). Okazało się, że trafili na gejowską imprezę, co nie do końca im odpowiadało.

następny odcinek...