...poprzedni odcinek


WYPRAWA DO TEKSASU
LAKE TYLER

W niedzielę rano przyjechał po nas Bob Jinks i pojechaliśmy nad jezioro Lake Tyler. Znajomi Jinksów mieli tam własne miejsce nad jeziorem. Razem było nas tam z 15 osób. Mieli motorówkę, narty wodne, oraz odrzutowy skuterek wodny.

Najpierw była jazda na nartach. My nie mieliśmy odwagi jeździć, więc zabraliśmy się jedynie na motorówkę. Później jednak uznaliśmy, że nie można stracić takiej okazji i trzeba spróbować, tym bardziej, że wszyscy nas do tego zachęcali. Niestety, nie bardzo nam to szło. Start do jazdy z wody, a nie z pomostu jest dość trudny. Trzeba bardzo uważać, żeby nie ustawić nart pod złym kątem, gdyż wtedy hamują ruch, podczas gdy motorówka rusza do przodu i jazda kończy się przejechaniem kilkunastu metrów na brzuchu lub też puszczeniem linki po zalaniu oczu przez wodę. W tej pierwszej serii nie bardzo nam to szło, więc daliśmy sobie spokój. Popływaliśmy motorówką, pokąpaliśmy się. Potem zjedliśmy na lunch trochę junk-foodu w stylu chipsy, ciastka, kanapki, cola z puszki i stwierdziliśmy, że nie można się poddać. Spytaliśmy, jak się startuje, i otrzymaliśmy trochę wskazówek. Start jest najtrudniejszą częścią jazdy. Trzeba jakby uklęknąć na nartach, podgiąć nogi w kolanach i dać się wynieść na powierzchnię motorówce. Wtedy należy wstać i odchylić się do ty łu. Łatwo powiedzieć, a gorzej z wykonaniem. Jednak po kilku próbach miałem już wyćwiczone wychodzenie na powierzchnię wody. Potem miałem już wyćwiczone wstawanie, tylko z utrzymaniem się w jeździe były problemy -- wywracałem się do tyłu i najdłuższy dystans, jaki przejechałem stojąc to może 5 metrów. Gdybym miał jeszcze pół godziny czasu, to już bym umiał jeździć, ale nie byłem tam sam i nie mogłem okupować motorówki przez godzinę. Najlepiej jazda poszła Baśce, której udało się -- w chwiejnym co prawda stylu, ale jednak -- przejechać ze 100 metrów po licznych nieudanych startach. Trzeba przyznać, że nieźle się jej to udało.

Później przyszła kolej na przejażdżkę na skuterze wodnym. Pewnie wiecie, jak to wygląda. Jest to jakby motorek do szybkiej jazdy po wodzie o do robienia różnych akrobacji. Sami woleliśmy nie próbować kierować, zresztą i tak pewnie by nam nie dali, więc jeździliśmy na dwuosobowym skuterze z jednym z gostków. Cholera, ale to pędzi! Na liczniku widziałem 50 mph, czyli gdzieś 90 km/h. Trzymasz się tylko z tyłu własnego siedziska, a facet tak gwałtownie przyspiesza, że myśli się tylko o tym, kiedy się spadnie do tyłu. Uczucie jest takie, jakby ktoś nas z tyłu złapał i z całej siły ciągnął. A kiedy minie się motorówkę, to facio od razu jedzie na pozostawione przez nią fale i wykonuje dzikie skoki. Na zakrętach też czuje się, jakby już-już miało się spaść. Popłynęliśmy na sam koniec rynnowatego jeziora, o krążyliśmy wyspę i powróciliśmy do pomostu. Kiedy już podpłynęliśmy do brzegu, z radością dotknąłem nogą ziemi, chociaż oczywiście w sumie przejażdżka była świetna.

Nad jeziorem spędziliśmy ponad 7 godzin, a około 16.00 nasi towarzysze zapakowali motorówkę na specjalną przyczepę. W tym celu przyczepa musiała zanurzyć się w wodzie, a samochód też zjechał tak nisko, że całe tylne koła były zanurzone. My też wysuszyliśmy się, przebraliśmy, zapakowaliśmy się do Chevroleta Jinksów i wróciliśmy do domu.


POŻEGNANIE

Uznaliśmy, że skoro został nam tylko jeden dzień pobytu, trzeba jakoś godnie pożegnać się ze Scottem, Paulem i Marlene. No, ale kłopot. Nie chcieliśmy tego robić w knajpie, a w naszym domu. Bułgarzy wyjeżdżali w poniedziałek, więc cały dom będzie dla nas. Skąd wziąć "sprzęt". Tutaj nic nie kupimy, bo prohibicja. Wobec tego po prostu zadzwoniliśmy do Paula, przedstawiliśmy mu nasze plany. Poradził nam, żeby po prostu jutro pojechać do Kilgore i coś kupić.

W poniedziałek rano pożegnaliśmy się z naszymi bułgarskimi przyjaciółmi, byliśmy ostatni raz na wykładzie i pożegnaliśmy się z tymi ludźmi na uniwersytecie, których już nie mieliśmy zobaczyć. Popołudnie spędziliśmy na pakowaniu, a o 16.00 nasi przyjaciele skończyli zajęcia. Pojechaliśmy ze Scottem na zakupy, nakupiliśmy różnych chipsów, napojów, tacos, nachos, tortillas, ciastek, precelków, lodów i ostrego sosu pomidorowo-paprykowego. Paul pojechał tymczasem do Kilgore i przywiózł odpowiednią ilość oryginalnej "Stolicznej", made in USSR. A więc piliśmy sowiecką wódkę. Zabawa była naprawdę przednia. Kiedy Paul i Scott się rozweselili, ogarnął ich patriotyczny nastrój. Patriotyczny, a więc teksański. Mieszkańcy tego stanu czują się bardzo wyizolowani z reszty USA. Z Północą nie wiąże ich nic, prócz wielkiej pogardy dla "paniczyków" i mieszczuchów z Nowej Anglii, czyli regionu Bostonu i Nowego Jorku. W Teksasie podczas pobytu widziałem o wiele więcej flag Teksasu (bardzo podobnych do polskiej flagi), niż flag USA. Mapę tego stanu również wszędzie widać, więc zarysy Teksasu są mi tak samo znajome, jak mojego własnego kraju. Teksańczycy często chodzą w ubraniach w barwach Teksasu, a na samochodach i koszulkach można kilkadziesiąt razy dziennie zobaczyć hasło "Don't mess with Texas!", czyli "Nie zadzieraj z Teksasem!". Mieszkańcy nie czują żadnego związku z Północą, uważają się niemal za odrębny naród, całkowicie inny kulturowo.

Nasi przyjaciele zaczęli jeden przez drugiego przedrzeźniać akcent Amerykanów z Północy, który to akcent podobny jest do oryginalnego brytyjskiego. Brzmiało to tak, jakby mówić po angielsku z polskim akcentem wschodnim. Tak naprawdę to właśnie w Teksasie mówią zaciągając tak, że czasem ciężko ich zrozumieć, ale Paul, Scott i Marlene tak nas zarazili swym patriotyzmem, że w jednej chwili zapałaliśmy nienawiścią do Jankesów i cała nasza siódemka jednogłośnie proklamowała niepodległość Teksasu i jego wystąpienie z USA. Przy okazji dowiedzieliśmy się, że Paul Haberle był pochodzenia żydowskiego, a jego przodkowie przybyli z Niemiec, Marlene Indermark była z pochodzenia Szwedką, zaś Scott Bostik był Niemcem. Piszę, że był Niemcem, a nie pochodzenia niemieckiego, gdyż sam tak twierdził. Nazwisko miał co prawda czeskie, ale było ono takie jeszcze w Europie u jego antenatów. Co prawda nie mówił ani słowa po niemiecku, ale całym sercem uważał się za Niemca. Nawet na samochodzie miał z tyłu owalną nalepkę "D", co oznacza "Deutschland".

Bawiliśmy się do godziny 2 w nocy, po czym nasi kumple musieli się już zbierać, gdyż następnego dnia mieli zajęcia na 9.10 rano. Wyszliśmy przed dom, usiedliśmy na samochodach i ogarnął nas smutek, że już dzisiaj odjeżdżamy. Już następnego dnia, za 25 godzin mieliśmy być w Polsce. Uczciliśmy to "Mazurkiem Dąbrowskiego". A co, nie tylko teksańczycy są patriotami. Kiedy po raz ostatni słyszałem koncert cykad, to ogarnął mnie tani sentymentalizm. Z Marlene pożegnaliśmy się już całkowicie, a Paul i Scott mieli o 9.00 przyjechać po nas i odwieźć nas na lotnisko.

następny odcinek (ostatni)...