...poprzedni odcinek


WYPRAWA DO TEKSASU
UNIWERSYTET I CAMPUS

Przejechaliśmy zatem przez całe Tyler i dotarliśmy do terenów uniwersytetu. University of Texas at Tyler to wręcz całe osobne miasto, które ma swoje osobne terytorium i jest położone wśród lasów i jeziorek na obrzeżach Tyler. Cały uniwersytet to 13 wielkich budynków, rozrzuconych w pięknym parku, wśród drzew, łąk i małych jeziorek. Cały park, w którym jest położony uniwersytet roi się od żółwi, wiewiórek, kaczek i innych sympatycznych stworków. Osobno ogrodzoną częścią uniwersytetu jest University Pines Student Housing, czyli po prostu miejsce, gdzie znajdują się domy studentów zamiejscowych. Zajechaliśmy i poszliśmy do tzw. Office. Jest to biuro, gdzie załatwia się wszelkie sprawy, związane z zameldowaniem i późniejszym życiem na campusie. Otrzymaliśmy tam w gustownych kopertach klucze do domów, karty magnetyczne do otwierania bram campusu od zewnątrz, oraz instrukcje korzystania z poczty głosowej. Poczta głosowa to coś w rodzaju telefonicznej automatycznej sekretarki. O serdecznym przyjęciu, wszechobecnych uśmiechach i życzliwym zainteresowaniu ze strony wszystkich pracowników Office'u (tym angielskim słowem cały czas się posługiwaliśmy na określenie biura campusu) już nawet nie wspominam, gdyż w Ameryce, a szczególnie na Południu jest to normą. Potem obejrzeliśmy jeszcze basen campusu, którego błękitna woda wydała nam się całkiem zachęcającą propozycją na teksańskie upały.

Następnie totalnie zmachani (byliśmy od 40 godzin w podróży) udaliśmy się do naszych domów. Po drodze przyjrzeliśmy się dokładniej campusowi, na którym mieliśmy mieszkać przez pięć tygodni -- był naprawdę bardzo ładny i estetyczny. Wszędzie kwiaty, krzewy, drzewa, klombiki. Budynki mieszkalne bardzo ładne -- naprawdę cieszące oko. No i oczywiście mnóstwo parkingów na samochody studentów i ich gości. Każdy dom jest czteroosobowy, przy czym każdy ma swój pokój z łóżkiem, szafą, która jest wbudowana we wnękę w ścianie, dwoma szafkami z trzema szufladami każda, biurkiem, krzesłem, budzikiem i telefonem. Brzmi to dość skromnie, ale po uwzględnieniu pozostałej części domu -- całkowicie wystarczające. W domu są dwie łazienki, więc jedna przypada na dwa sąsiadujące pokoje. Łazienka jest gdzieś tak 7 razy większa niż moja w bloku, więc jest bardzo wygodna -- z prysznicem, dużą wanną i innymi wygodnymi rzeczami (?) Dla wszystkich czterech osób jest salonik z kanapą, stołem i fotelami, a także kuchnia. W kuchni znajdował się duży stół dla czterech osób, cztery krzesła, potężna lodówka z wielkim zamrażalnikiem, zlewozmywak z młynkiem (Graliście w Zaka McKrackena? To wiecie, jak działa taki młynek.), maszyna do zmywania naczyń, elektryczna kuchenka (o wiele szybciej gotująca niż typowa gazowa) z piekarnikiem, wyciągarka do zapachów i masa szafek -- no, po prostu świetnie wyposażona kuchnia. Lodówka miała tę przyjemną cechę, że sama produkowała kostki lodu. W zamrażalniku znajdował się pojemnik, do którego co jakiś czas wpadały kostki lodu. Tak więc zamrażalnik nie zarastał lodem, a wykorzystywał go do produkcji kostek do napojów. Niezłe.

Gdy przyszliśmy do domu, to na kuchennym stole znajdowały się firmowo zapakowane, nowe naczynia i sztućce -- talerze, kubki, szklanki, widelce, łyżki, tace do pieczenia pizzy, termosy, podstawki pod garnki, rękawice do chwytania gorących rzeczy itp. W domu znajdował a się też oczywiście klimatyzacja z możliwością pracy ciągłej lub ustawienia konkretnej temperatury z zakresu 60-90 stopni Fahrenheita, był też detektor dymu, który w razie czego uruchamiał alarm. Cały dom i wszystko, co się w nim znajdowało wprost lśnił o czystością i było tak ładne, czyste i estetyczne, że można było odnieść wrażenie, że jesteśmy pierwszymi lokatorami w tym budynku.


SĄSIEDZI

No cóż, nie da się ukryć, że od strony wygodnościowo-technicznej domek prezentował się znakomicie. My byliśmy jednak tak zmachani, że myśleliśmy tylko o tym, żeby się wykąpać i pójść spać. Zapomniałem dodać, że nasza czwórka nie miała mieszkać w jednym domu. Na campusie nie ma mowy o tym, żeby faceci i dziewczyny mieszkali razem w jednym domu, chyba, że są małżeństwem. Nie wiem, czy jest tak w całej Ameryce, czy tylko na konserwatywnym Południu. W każdym razie my mieliśmy mieszkać z dwoma Bułgarami, którzy mieli przyjechać następnego dnia. Kiedy już się wykąpaliśmy, odwiedziły nas dziewczyny. Nie miały zbyt dobrego humoru. Ich współlokatorkami były dwie Węgierki (obie po 25 lat), które studiowały filologię angielską, a jedna z nich była już nauczycielką języka angielskiego i hiszpańskiego. Obie właściwie zakończyły już swoje studia w Budapeszcie. Mówiły znakomicie po angielsku i wydały się Baśce i Aśce jakieś takie nieprzystępne, niemiłe i wyniosłe. Niezbyt uśmiechało im się mieszkanie w takim towarzystwie. W związku z tym nasze dziewczyny zdesperowane przyszły do nas z propozycją, żeby zrobić małą zamianę -- one będą mieszkały z nami, a Bułgarów pośle się do Węgierek. Świetnie, bardzo obiecująca propozycja i gdyby to zależało tylko od nas i od dziewczyn, to nie byłoby się nad czym zastanawiać. Niestety, na zamianę musieliby się jeszcze zgodzić Bułgarzy, Węgierki, no i Amerykanie z Office'u. Nie wiedzieliśmy jeszcze wtedy, że nawet nie ma o tym mowy, no i oczywiście się nie zgodzili. Jedynym rozwiązaniem byłoby szybkie wzięcie ślubu. Co prawda, gdyby te dwa pozostałe pokoje miały być puste, to z pewnością dziewczyny mogłyby u nas mieszkać i nikt by tego nie zauważył, a tak -- sprawa się rypła.

Niestety, nie mogliśmy się nawet porządnie wyspać, bo o 14 trzeba było iść do głównego biura rejestracyjnego uniwersytetu. Dopiero kiedy dostałem do ręki spis kursów semestru Summer II, zdałem sobie sprawę, jak wielki jest University of Texas at Tyler. Na uniwersytecie jest 50 najróżniejszych instytutów -- ekonomicznych, medycznych, socjologicznych, artystycznych, biologicznych, chemicznych, komputerowych, prawnych, pedagogicznych, lingwistycznych, filologicznych, geograficznych, historycznych, dziennikarskich, zarządzania i marketingu (!!!), muzycznych, filozoficznych, politologicznych, fizycznych, matematycznych i mnóstwo innych. Każdy instytut oferuje dziesiątki kursów, tak więc spis kursów to spora książka. W semestrze Summer II nauka odbyw a się w systemie codziennym -- zajęcia z każdego kursu odbywają się codziennie, więc nawet amerykańscy studenci biorą najwyżej trzy kursy. Tak szczerze mówiąc, to do końca spodziewaliśmy się, że w Ameryce będziemy wyłącznie wypoczywać, a nasz kurs to będ zie jakaś tam szkółka niedzielna, a tu masz -- normalne studia.

Oczywiście wzięliśmy tylko jeden kurs, mianowicie "American Political Thought" Lefevre'a, gdyż nie wyrobilibyśmy się z nauką, czytaniem, pracami pisemnymi itp. z dnia na dzień, a poza tym w końcu mamy wakacje! Uniwersytet uniwersytetem, ale mamy chyba prawo, by w wakacje trochę wypocząć. Zresztą wcale nie oczekiwano od nas, że zapiszemy się od razu na dziesięć kursów. Program współpracy w tym roku był dopiero przymiarką do czegoś większego w przyszłości, gdyż był to dopiero pierwszy raz, kiedy studenci z Jeleniej Góry pojechali do Tyler. Mamy nadzieję, że coś z tego wyniknie.

No więc przebrnęliśmy przez te wszystkie rubryki i rubryczki formularza rejestracyjnego. Trochę nas to denerwowało, że musimy bawić się w jakieś papierki, ale miało to tę dobrą stronę, że po zarejestrowaniu zostaliśmy normalnymi studentami UT Tyler, z prawem do oceny i do świadectwa ukończenia kursu, które wraz z końcowym stopniem zostanie przesłane na Politechnikę. Było, nie było -- tylko pięć tygodni, ale zawsze to ukończony kurs na University of Texas i mamy na to papier, może się kiedyś przyda dla prestiżu. Podczas rejestracji poznaliśmy te krwiożercze Węgierki, które tak nie podobały się naszym towarzyszkom. Mnie nie wydały się one takie złe, a wprost przeciwnie -- nawet całkiem niezłe (zewnętrznie). Jedna z nich -- Eva (ta nauczycielka angielskiego i hiszpańskiego) była w dodatku bardzo miła, a druga -- Maria -- miała cały czas tak strasznie zgorzkniałą minę, jak gdyby wyrządzono jej jakąś potworną krzywdę. Ta jej mina skutecznie odstraszała mnie od bliższego jej poznania. Jak się później okazało, nie tylko mnie irytowała ta jej zbolała mina -- wszyscy z którymi rozmawiałem nie przepadali za Marią -- zachowywała się ona po prostu jak jakaś Śpiąca Królewna, co wcale nie wzbudza sympatii. Była jeszcze trzecia Węgierka -- Kathlin, czyli Kati. Ta była niezmiernie miła (i ładna). Miała 25 lat, jak Eva i Maria i mieszkała ze swoim mężem (z mężem było wolno) i dwuletnim synkiem. Też świetnie znała angielski, chociaż nie studiowała filologii, a jakieś nauki polityczne. Celowo użyłem zwrotu "świetnie znała angielski", a nie "świetnie mówiła po angielsku", gdyż -- w przeciwieństwie do perfekcyjnej wymowy Evy i Marii -- miała bardzo silny węgierski akcent. Znała świetnie gramatykę i słownictwo, nie miała problemów z płynnością wypowiedzi, ale melodia jej mowy brzmiała całkiem jak język węgierski. Nie znam oczywiście węgierskiego, ale przecież mniej więcej wiem, jak brzmi -- tak właśnie brzmiała mowa Kati. Poza tym -- co było dla mnie bardzo zabawne -- kiedy mówiła jakieś słowa z literą "w" (double u), k tórą to literę wymawia się mniej więcej jak polskie "ł", mówiła bardzo wyraźnie głoskę, która brzmiała dokładnie jak polskie "w". Np. "I will" brzmiało "Aj wil", "what" -- "wot", "when" -- "wen" itd. Później dowiedziałem się, że Węgrzy mają straszne kłopoty z wymawianiem tego dźwięku, gdyż taka głoska nie występuje w ich języku. Oni mają tylko "v", które wymawiają tak, jak Polacy "w", a nie ma odpowiednika angielskiego "w", czy polskiego "ł". Stąd problemy. Oczywiście moje uwagi o wymowie Kati nie mają na celu żadnego nabijania się. I tak znała angielski lepiej ode mnie, chciałem tylko zwrócić uwagę, że to, co dla jednych jest trywialne, dla innych może być problemem. Polacy mają np. problemy z angielskim "th" ("the", "three" itp.) i często wymawiają t o jak "f", albo jak "t" lub "d". Tak samo inne narodowości mają problemy z różnymi dźwiękami.

następny odcinek...