...poprzedni odcinek


WYPRAWA DO TEKSASU
STUDIA

No i to tyle o zakupach. Wróciliśmy na campus, a o 17 był pierwszy organizacyjny wykład naszego kursu z Lefevrem. Nasza sala wykładowa nie była zbyt wielka -- 30 miejsc plus jedno miejsce dla osoby niepełnosprawnej na wózku. Znajdowała się w ogromnym budynku Business and Administration School. Zdziwiło nas to, że prawie wszyscy amerykańscy studenci (było ich szesnastu) mają ze sobą coś do picia -- najczęściej jakiś napój w puszce z automatu na korytarzu uniwersytetu. W USA jest to zupełnie normalne, że popija się coś na wykładzie i wykładowca nie zwraca na to najmniejszej uwagi. Nie ma również niczego zdrożnego w siedzeniu podczas wykładu w czapce z daszkiem, czy też w kapeluszu. Muszę co prawda przyznać, że nikt nie nosił czapeczki daszkiem do tyłu.

Na wstępnym spotkaniu otrzymaliśmy plan całego kursu, to znaczy rozpiskę tematów na cały czas trwania kursu (5 tygodni), z zaznaczeniem co na który wykład trzeba przeczytać. Były tam wypisane obowiązujące książki, a także daty i godziny dodatkowych, nieobowiązkowych dyskusji. Kurs składał się z pięciu części -- w każdym tygodniu był przerabiany jeden duży temat z podziałem na podtematy, które omawialiśmy w poszczególne dni danego tygodnia. Amerykańscy studenci musieli kupować książki, obowiązujące na kursie (razem ok. $200), a my -- studenci z Europy Wschodniej dostaliśmy je za darmo. Były to: specjalny wybór tekstów do naszego kursu, dokonany przez Lefevre'a, książka rozważająca problemy demokracji i wolności słowa "Democracy And The Problem O f Free Speech", książka o wolności religii i o deprecjacji religii w imię rozdziału państwa i religii we współczesnym amerykańskim społeczeństwie pt. "The Culture Of Desbelief", oraz "dzieło", na którego sam tytuł krew we mnie zawrzała, a włosy zjeżyły się na głowie -- swego rodzaju manifest programowy amerykańskich (tfu!) feministek (coś jeszcze potem o tych kretynkach napiszę) -- "Toward A Feminist Theory Of State". Wszystki książki razem miały 1,400 stron, najeżonych słowami z zakresu prawa i politologii, poza tym w wyborze tekstów (pierwsza książka) było pełno fragmentów jeszcze z 18 wieku, gdy powstawało państwo amerykańskie, a więc Deklaracja Niepodległości, Akt Ustanowienia Wolności Religijnej, artykuły z "The Federalist", które były pisane językiem nie dość, że podniosło-oficjalnym, to jeszcze bardzo staroświeckim. Na przykład "hath" zamiast "has", "thy" zamiast "your", itp., z całą masą słów, które już wyszły z użycia, lub zmieniły w znaczny sposób pisownię, a poza tym ze strasznie pokrętnie zbudowanymi zdaniami, chyba poszóstnie złożonymi. Kiedy jednak codziennie trzeba przeczytać co najmniej trzydzieści stron takich tekstów, to szybko przyzwyczaja się do tego, "wciąga się" w ich język i słownictwo i czytanie nie sprawia żadnych problemów. A czytać rzeczywiście warto było, gdyż końcowa ocena w 70% oparta była na obecności na wykładach i uczestnictwie w dyskusji, bowiem wykład miał dość luźną formę -- dr Lefevre omawiał to, co mieliśmy na dany dzień przeczytać, ale było to stale przeplatane dyskusją. Gdy ktoś nie przeczytał poprzedniego dnia tego, co było zadane, to nie miał pojęcia, o czym jest mowa, jakie są poglądy danych autorów i nie był w stanie nic interesującego powiedzieć.

Jeden dzień w każdym tygodniu -- piątek -- był przeznaczony wyłącznie na dyskusję podsumowującą dane duże zagadnienie. Oczywiście dyskusja nie sprowadzała się do wałkowania tego, co przeczytaliśmy w książce. Na przykład my -- studenci z Europy często opowiadaliśmy o tym, jak dane zagadnienie przedstawia się w naszych krajach, z punktu widzenia kultury europejskiej, czy też np. religii katolickiej. Ja nie jestem Katolikiem, jestem racjonalistą ale przecież Chrześcijaństwo jest podstawą europejskiej kultury, a Katolicyzm istotną częścią polskiej kultury i obyczajowości więc nie sposób go pominąć w rozważaniach socjologiczno-politycznych. Raz w tygodniu na wykładzie był także jakiś gość -- np. aktywistka ruchu feministycznego (brrr...). Przez weekend każdy musiał napisać tzw. "position paper", czyli pracę o dowolnie wybranym temacie z zakresu bieżącego tygodnia, prezentującą ciekawe podejście do któregoś z zagadnień -- np. polemika z którymś z autorów, przedstawienie własnej teorii na dany temat itp. Każda taka praca była oceniana i pisemnie komentowana przez Steve'a. Oceny z prac pisemnych miały udział 30% w ocenie końcowej. Oprócz obowiązkowych wykładów były jeszcze ciekawe dyskusje z ekspertami z uniwersytetu i spoza niego -- np. pornografia, a wolność słowa, problemy narodowościowe w USA, kwestia indywidualizmu w filmach znanych reżyserów itp.

Czytania trochę było, codziennie zajmowało mi to około dwóch godzin. W weekend trzeba było też napisać wypracowanie, oraz pomóc moim towarzyszom w tym dziele. Ogólnie rzecz biorąc, wykłady i cały kurs były naprawdę ciekawe, mimo, że nie miały wiele wspólnego z moją specjalnością. Na początku co prawda byliśmy trochę załamani, że będzie tyle nauki, czytania, stopni, pisania wypracowań. Chcieliśmy odpocząć po całym roku nauki. Z drugiej jednak strony wiedzieliśmy, że jedziemy na uniwersytet i nie powinniśmy mieć do nikogo pretensji. Potem okazało się, że wcale nie było tak źle. Na razie jednak to dziewczyny były wręcz zrozpaczone. Kiedy dowiedziały się, co je czeka, kiedy uświadomiły sobie, że słabo rozumieją, co ludzie do nich mówią, a już zupełnie kiepsko idzie im mówienie, były wręcz zrozpaczone i załamane. Mówiły, że gdyby mogły, to zaraz wróciłyby do domu. Jak już wspomniałem, potem się okazało, że wykłady były luzackie i nie było powodu do paniki. Nie było jednak aż tak luzacko, żeby w ogóle nie trzeba było czytać, przygotowywać się i chodzić na wykłady.


POLITICAL CORECTNESS

To, że mieliśmy się tam uczyć nie było aż takie straszne. Wykłady i dyskusje, oraz wspomniane książki były naprawdę ciekawe. Miałem okazję do poznania mentalności Amerykanów i do lepszego zapoznania się z tym, co jest podstawą tej mentalności. Podstawą tą jest oczywiście WOLNOŚĆ I INDYWIDUALIZM. Jednak Amerykanie pojmują te dwa słowa w bardzo specyficzny sposób, który często wydaje się karykaturalny i całkowicie pozbawiony sensu. Po przebyciu kursu przypuszczam, że wywodzi się to jeszcze z czasów, gdy kolonie amerykańskie były we władzy Wielkiej Brytanii. Kiedy czyta się teksty pierwszych amerykańskich bojowników o niepodległość (Jefferson, Madison, Hamilton, Marshall, Brennan), Deklarację Niepodległości, Konstytucję, to widać, jak wielką wartością była dla nich wolność od wszelkiego zwierzchnictwa z zewnątrz -- od znienawidzonych Brytyjczyków, mieszkających w Europie i traktujących Amerykę i jej mieszkańców jak swoją własność. Wydarzenia te nastąpiły nie tak dawno temu, bo Deklaracja Niepodległości została ogłoszona w 1776 roku, a więc około 200 lat temu. W porównaniu z historią krajów Europy, historia Stanów Zjednoczonych jest chwilką, dlatego też ciągle odgrywają dla Amerykanów wielką rolę. Są oni niezmiernie dumni ze swej niepodległości, Konstytucji, państwa, demokracji, wolności i innych tego typu wartości.

Niestety, Amerykanie są narodem bardzo dziwacznym. Powiedziałbym, że nieco naiwnym i ich interpretacja wolności, niezależności i sprawiedliwości doprowadza do absurdów. To, co najbardziej rzuca się w oczy, to działalność feministek. Ludzie, to woła o pomstę do nieba, co te kretynki wyczyniają! W czasie, gdy przebywałem w USA głośna była sprawa protestu radykalnych organizacji feministycznych przeciwko liturgii różnych kościołów chrześcijańskich. Otóż uważają one za przejaw dyskryminacji kobiet f akt, iż Bóg jest przedstawiany jako mężczyzna. Twierdzą, że niedopuszczalne jest używanie formy "On", gdy mówimy o Bogu, czy też używanie w stosunku do Niego słowa "Ojciec". Motywują to (jak zresztą wszystkie swoje brednie) tym, że "historia i religia były pisane przez mężczyzn i z pozycji męskiej dominacji".

Ich żądaniem jest to, aby gdy mamy na myśli Boga, używać formy "On/Ona", lub np. "Rodzicu nasz" zamiast "Ojcze nasz". No i co? Czy te kobiety nie są kompletnie skretyniałe? Wszystkie tego typu problemy, dotyczące debilnie pojętego równouprawnienia płci i ras są związane z tak zwaną "political corectness", czyli "poprawnością polityczną". Polega to na tym, że w pewnych kręgach -- np. uniwersyteckich poglądy na temat wolności i demokracji zostały tak wypaczone pod wpływem organizacji feministek i homoseksualistów, że zapanował rodzaj bezwzględnej cenzury obyczajowej. Tak więc, jeśli na przykład pisze się jakąś pracę i chce się użyć słowa "człowiek" w znaczeniu ogólnym (jako ogół ludzi), np. "człowiek dąży do bogactwa", to nie na miejscu jest obecnie używanie słowa "man". Po angielsku, jak wielu z was zapewne wie, słowo "man" oznacza nie tylko człowieka, ale i jednocześnie mężczyznę. Jest tak w bardzo wielu językach. Niestety, niektórzy nie chcą zaakceptować form używanych we własnym języku, mających oparcie w historii i kulturze, ale pod płaszczykiem demokracji i równości ustanawiają swoistą nowomowę jako obowiązującą formę. A zatem nie powinno się pisać "man", ale np. "human being" (istota ludzka), "human" (człowiek, ale bez wyróżnienia płci), "being" (istota), "life" (trudno to dokładnie przetłumaczyć -- po prostu żywa istota), "person" (osoba), "individual" (w zasadzie też osoba, ze zwróceniem uwagi na jej jednostkowość), "fellow" (coś w rodzaju -- współtowarzysz), "soul" (dusza), "creature" (istota), "mortal" (śmiertelnik) i inne wyrażenia tego typu. Nie przeczę, są one normalne, ale co nienormalnego jest w słowie "man", że stało się ono swego rodzaju tabu. Inne słowa-tabu, to zaimki osobowe "he" oraz "his", a więc "on" i "jego". Tych słów także nie wolno używać w znaczeniu ogólnym, w odniesieniu do "człowieka, jako takiego". Jeśli np. mając na myśli umysł ludzki użyjemy sformułowania "his mind", mając przecież na myśli nie jakiegoś konkretnego mężczyznę, ale właśnie "człowieka jako takiego", to dla feministek i wielu "równouprawnieniowców" już jesteśmy "męską szowinistyczną świnią". Trzeba pisać "he/she", "his/her", ale w niektórych książkach wyda wanych przez uniwersytety i dotyczących problemów demokracji, wolności słowa, równouprawnienia itp., spotkałem się z tym, że po prostu pisze się "she" i "her", gdy ma się na myśli człowieka w sensie ogólnym. To już jest choroba.

Inny przykład. Jak wiecie, w języku angielskim większość rzeczowników nie jest ani rodzaju męskiego, ani żeńskiego -- "teacher" to zależnie od kontekstu nauczyciel lub nauczycielka. Tak jest prawie z wszystkimi rzeczownikami, oznaczającymi nazwy zawodów, funkcje itp. Są jednak pewne wyjątki. Jest trochę rzeczowników, kończących się na "man", jak np. "postman" (listonosz), czy "salesman" (sprzedawca). Istnieją też ich kobiece odpowiedniki, kończące się na "woman", a więc odpowiednio: "postwoman" (listonoszka) i "saleswoman" (sprzedawczyni). Otóż feministki nie tolerują istnienia jakiegokolwiek wyróżnienia płci w nazwach zawodów, funkcji i stanowisk i "political corectness" wymaga tu używania jedynie końcówki "person" -- zarówno w odniesieniu do mężczyzn, jak i kobiet. A zatem: "postperson" (o Boże!), "salesperson", "spokesperson" itp. Jak tak dalej pójdzie, to feministki słowo "woMAN" (kobieta) zastąpią przez "woPERSON", dla nich bowiem chyba samo istnienie słowa "man" jest przejawem dyskryminacji.

Po tym, co napisałem powyżej nie będzie już dla nikogo dziwne, że nie jest "poprawne" używanie takich żeńskich form, jak "waitress" (kelnerka) i innych z końcówką "ess". Ma być "waiter" i już! Ogólnie -- każdy, kto używa słów, dzięki którym można rozróżniać płeć, w myśl idei "political corectness" jest kimś, kto dyskryminuje kobiety. Można np. zostać obdarzonym takimi epitetami, jak "faszysta", "szowinista", "męska szowinistyczna świnia" i innymi w tym guście. Osobiście wcale się nie dziwię, że "ludzkie istoty" z Ruchu Wyzwolenia Kobiet (to ich główna organizacja) nie chcą, aby różne słowa podkreślały, że są one kobietami. Niemal wszystkie feministki są bowiem potwornie brzydkie i nie ma w nich ani trochę właśnie tego, co zwie się kobiecością. Na przykład ta feministka, która była u nas na wykładzie była takim szkaradztwem i gadała takie bzdury, że wcale się nie odzywałem podczas tej dyskusji, bo jeszcze by mnie wyrzucili z uniwersytetu. Na marginesie już dodaję, że feministki bardzo utożsamiają się z naukami Karola Marksa (mówią i piszą o tym bez ogródek) i czerpią z jego dzieł inspirację do działania. Feministki są niemal w 100% niezamężne, uważając małżeństwo za "prawnie usankcjonowaną prostytucję" i spotykają się niemal wyłącznie we własnym towarzystwie, uważając mężczyzn za największe zło świata. Bardzo często radykalne feministki są lesbijkami. Nie są to żadne moje przypuszczenia, mające na celu pognębienie wroga. Główne działaczki ruchu, jak np. Catharine MacKinnon (autorka jednego z naszych podręczników, o którym pisałem wyżej) wręcz szczycą się tym, że są lesbijkami. Owa "istota" głosi teorię, że sam heteroseksualizm jest wyrazem męskiej dominacji (???) i że stosunek mężczyzn do kobiet zawsze jest zdominowany przez męskie pragnienie dominacji nad kobietą i jej zniewolenia. Dlatego też -- zdaniem tej "osoby" -- dla kobiety jedynym partnerskim związkiem jest związek z inną kobietą. Dodam tylko, że ta kobieta... przepraszam, że ta istota ludzka jest profesorem prawa na University of Michigan.

Współczuję facetom, którzy będą kiedyś sądzeni przez jej obecne studentki. Wydaje się, że dla tych "śmiertelników" mężczyźni mogliby wcale nie istnieć, a rozmnażanie powinno zachodzić drogą partenogenezy. Słowem -- by użyć cytatu z "Seksmisji" -- "Kopernik była kobietą". Wielką bohaterką, wręcz bożyszczem i guru feminis tek jest pani Bobbit, która kilkanaście miesięcy temu, aby uniemożliwić mężowi dalsze jej "gwałcenie", obcięła mu nożem to, co dla każdego mężczyzny jest kwintesencją jego męskości. Późniejszy proces sądowy był -- jak to w Ameryce -- godzinami codziennie transmitowany przez telewizję, stając się jednym z najpopularniejszych programów. Nie wiem nawet, jak się to wszystko skończyło, jednak już w trakcie procesu pani Bobbit stała się dla feministek męczennicą, prześladowaną przez męskich oprawców za to, iż odważyła się wystąpić przeciw ich nieludzkiemu reżimowi, popierającemu nieustanne gwałty.

Gwałtem zresztą w Ameryce może ostatnio być niemalże wszystko. W tej dziedzinie poglądy feministek wywarły wpływ nie tylko na poglądy, które stały się "jedynie słusznymi" na uniwersytetach, ale i na porządek prawny. Otóż w ostatnich latach praktycznie każdy kontakt mężczyzny z kobietą może przez nią być uznany za gwałt, albo -- w najlepszym przypadku -- za tzw. molestowanie seksualne ("sexual harassment"). Jeżeli na przykład będziecie jechać w windzie z kobitką, to w żadnym przypadku nie patrzcie jej w oczy, bo jeśli to będzie jakaś nawiedzona, to może być z wami krucho. Najlepiej zachowywać się tak, jakby jej tam nie było, bo tylko od jej widzimisię zależy, czy nie oskarży cię o gwałt. W ogóle trzeba być ostrożnym, jeśli znajdziemy się sam na sam z kobietą w jednym pomieszczeniu, zwłaszcza, jeśli jesteśmy dla tej osoby kimś "wyższym" -- szefem, nauczycielem, wykładowcą itp. W takim przypadku już samo zamknięcie drzwi od wewnątrz może być uznane za "molestowanie" i wykorzystywanie swojej nadrzędnej pozycji. Natomiast każda uwaga, odnosząca się w jakikolwiek sposób do tego, że osoba ta jest kobietą -- np. gdy szef powie sekretarce, że ładnie jej w tym ubraniu -- ooo... to już gardłowa sprawa. Jeśli tylko kobitka się uprze, to proces gotowy -- o "abuse" (nadużycie) albo o wspomniany wyżej "harassment". Jeżeli zaś kobieta zostanie w jakikolwiek sposób dotknięta, to na "harassmencie" się nie skończy. Wtedy już będzie "rape", czyli gwałt. Ostatnio mnożą się oskarżenia o gwałt, pochodzące od panienek, których nie zadowolił przebieg randki. Przy czym tym gwałtem jak się już pewnie domyślacie może być zależnie od temperamentu dziewczyny wszystko -- nawet wzięcie jej za rękę, położenie dłoni na jej kolanie, pocałowanie jej lub objęcie. Jeśli dojdzie do procesu, to sąd niespecjalnie słucha, co facet ma do powiedzenia. Fakt, że kobieta "nie oponowała" i wydawała się akceptować jego zaloty, nie jest dla niego żadnym usprawiedliwieniem. Kobieta zawsze może "rozmyślić się" np. po tygodniu i uznać, że jednak to, co się zdarzyło na randce odbyło się bez jej zgody. Prawnicy wymyślili "rewelacyjne" rozwiązanie, mające zapobiegać tego rodzaju zdarzeniom. Otóż przed spotkaniem para powinna stworzyć swego rodzaju pisemny "kontrakt", w którym oboje partnerzy "jasno i przejrzyście" określą, na co się zgadzają -- do czego może dojść w czasie spotkania. Kiedy już dostaniemy od dziewczyny na piśmie deklarację, na co wyraża ona zgodę, to możemy być spokojni -- nie będzie mogła nas oskarżyć o gwałt za to, co było zawarte w "umowie". Jeżeli jednak posuniemy się dalej -- wiadomo... Pewna kobieta uznała, że była molestowana seksualnie przez chłopaka, który jechał z nią w windzie. Molestowanie nie polegało jednak na przypadkowym dotknięciu, ani nawet na patrzeniu w oczy. Polegało ono na tym, że gostek miał na kurtce napis "Fuck the draft." "Draft" to po polsku zaciąg do armii. Na szczęście dla faceta sąd uznał, że kobieta niesłusznie go oskarżała, gdyż "nie można mieć stosunku seksualnego z armią." Takiego właśnie debilnego argumentu użyto. Wygląda na to, że gdyby możliwy był jednak rzeczony stosunek, to zostałby on po prostu skazany.

Innym przejawem "political corectness" jest dbanie o to, by każda grupa ludzka, która jest w taki, czy inny sposób wybierana do jakiegoś zadania, była "reprezentatywna". Polega to na przykład na tym, że wszędzie musi być "odpowiednia" ilość kobiet, kolorowych, homoseksualistów, mniejszości religijnych itp. Jeżeli np. ktoś nie zostanie przyjęty do pracy i jest to biały heteroseksualny mężczyzna, to trudno. Jeśli jednak na przykład będzie to homoseksualista, to jest bardzo prawdopodobne, że niedos zły pracodawca może być posądzony o dyskryminację na tle seksualnym. Jeśli będzie to Czarny -- o dyskryminację na tle rasowym. Nieważne, że na przykład dana osoba nie miała kwalifikacji -- ważne jest to, że jest dyskryminowana. Szczególnym fanatykiem tak iego podejścia jest prezydent Bill Clinton. Aby "nie urazić" żadnej grupy obywateli, postanowił on zaraz po wybraniu go na głowę państwa, że pracownicy Białego Domu będą "reprezentatywni". A zatem Clinton tworzył zespół na zasadzie -- tyle i tyle kobiet, tyle i tyle Czarnych, tyle i tyle Azjatów, tyle i tyle Latynosów, tyle i tyle niepełnosprawnych, tyle i tyle Żydów, tyle i tyle Katolików, a nawet tyle i tyle homoseksualistów. Wszystko po to, aby udowodnić, jaki to z niego demokrata, który nikogo nie dyskryminuje. Niestety, biedni Amerykanie nie myślą o tym, że właśnie w imię demokracji ograniczają i niszczą jej idee. Ideą demokracji jest bowiem to, że całe społeczeństwo -- w którym przecież są i kobiety i kolorowi i Żydzi i Katolicy i wszyscy inni -- wybiera swoich przedstawicieli w wolnym głosowaniu. Nie jest zaś demokracją odgórne ustalanie "parytetów" dla poszczególnych grup społecznych.

Feministki mówią, że przejawem męskiej dyskryminacji jest to, że tak mało kobiet jest w parlamencie. Drogie panie feministki -- przecież składu parlamentu nie ustala jakiś jeden "biały heteroseksualny mężczyzna" -- wasze wcielenie Szatana. Wybiera całe społeczeństwo, w którym są też kobiety. Jeśli w Sejmie, czy w Kongresie jest więcej mężczyzn, niż kobiet, to znaczy to tylko tyle, iż wyborcy (a więc i kobiety) tak zadecydowali. O co więc pretensje. Pamiętam, że kiedyś pani Labuda z Unii Wolności zgłosiła projekt, aby partie dostawały w ramach zwrotu kosztów kampanii za każdą wprowadzoną do Sejmu kobietę dwa razy więcej, niż za mężczyznę. Oczywiście pod sztandarem demokracji i równouprawnienia. Czy ta pani nie zdaje sobie sprawy, że właśnie to byłoby pogwałceniem zasad demokracji i równouprawnienia. Z pewnością poczułaby się ona doskonale wśród amerykańskich fundamentalistycznych feministek.

Nie wiem, jak wy, ale ja przy głosowaniu nie kieruję się tym, czy ktoś jest mężczyzną, czy kobietą, czy jest Żydem, czy Czarnym, czy heteroseksualistą, czy też homoseksualistą. Najważniejsze jest to, jakie kto ma kompetencje, jakie poglądy i co sobą prezentuje jako człowiek. Gdyby bowiem iść takim tokiem rozumowania, jaki panuje w Stanach, to można by powiedzieć, że np. w Sejmie jest za mało Amigowców i że powinni oni mieć preferencje w kandydowaniu; że w Polsce dyskryminuje się wędkarzy, bo któregoś z nich wylano z roboty za pijaństwo. Brzmi to jak absurd, ale Amerykanie wcale nie są daleko od czegoś takiego, gdyż zasady "reprezentatywności" i niedyskryminowania w rzeczywistości są "na wszelki wypadek" przestrzegane nawet tam, gdzie powinny liczyć się wyłącznie wiedza, kompetencje i umiejętności, a także "wrodzone" możliwości. Parlamentarzystą może być każdy pełnoletni człowiek, na kogo zagłosuje odpowiednia ilość ludzi i to jest normalne. Czy jednak jest normalne, że pracodawca ma stosować przywileje dla kobiet tylko dlatego, że są kobietami, a nie dlatego, że mają odpowiednie kwalifikacje? Podobne preferencje obowiązują w odniesieniu do mniejszości rasowych, etnicznych, religijnych i seksualnych. Nie są oczywiście prawnie przykazane, ale presja jest tak wielka, że w praktyce procesy pracodawców o dyskryminację na jakimś tam tle są bardzo częste. Oj mówię wam, lepiej teraz w Stanach nie być białym, heteroseksualnym mężczyzną, gdyż zdaniem niektórych, już posiadanie trzech powyższych cech dyskwalifikuje cię jako porządnego człowieka. No, ja jeszcze nie miałem tak źle -- nie wypominano mi w szystkiego, co powiedziałem, lub gdy się zapomniałem i użyłem formy "he". Co prawda spełniam trzy powyższe warunki, ale nie jestem pochodzenia anglo-saksońskiego i nie jestem Protestantem. A to już w Stanach duży plus. Dało się to odczuć na uniwersytecie .

Wspomniałem już o używaniu różnorakich eufemizmów -- np. "osoba" zamiast "człowiek" itp. Ciekawą ewolucję przeszły określenia, stosowane dla określenia osób rasy czarnej. Otóż w 19 wieku, gdy jeszcze panowało niewolnictwo, używało się pogardliweg o słowa "nigger", które najczęściej tłumaczy się jako "czarnuch". Po wojnie secesyjnej na Północy używano słowa "Black", czyli po prostu "Czarny", podczas gdy na Południu nadal stosowano słowo "nigger". Później z kolei z niewiadomych przyczyn obiektywne słowo "Black" uznano za obelżywe i zastąpiono je przez "Negro". A na Południu nic -- dalej "nigger". W stanach południowych jawna (czyli usankcjonowana przepisami) dyskryminacja panowała aż do lat 60-tych dwudziestego wieku. Na przykład w autobusach komunikacji publicznej Biali siadali z przodu, a Czarni musieli siedzieć z tyłu. Były sklepy, knajpy i inne miejsca "tylko dla Białych". Dopiero akcje i wystąpienia ruchu pod przywództwem Martina Lutera Kinga położyły temu kres i uchwalono odpowiednie ustawy , ostatecznie kończące z tym nieludzkim systemem. Od końca lat 60-tych znów wrócono do słowa "Black", które osobiście uważam za najlepsze, bo obiektywne, przecież my określamy się mianem "Biali" i nikt nie uważa tego za złe. Amerykanie jednak na fali "political corectness" końca lat osiemdziesią tych uznali, że powinno się używać słów całkowicie "niewartościujących". W ten sposób powstało debilne, sztuczne określenie "African-American". Mieszkańcy państwa za oceanem są jednak tak bardzo "mądrzy" i tak bardzo starają się być "poprawni", że w programie o pierwszych wolnych wyborach w RPA padło następujące zdanie: "Nelson Mandela was the first African-American who became the president of the Republic of South Africa." Dla tych, którzy nie władają językiem Szekspira, tłumaczenie: "Nelson Mandela by ł pierwszym afrykańskim amerykaninem, który został prezydentem RPA." Jakiś kretyński Amerykaniec tak bał się użyć słowa Czarny, że nazwał Mandelę Amerykaninem, z pewnością nawet nie uświadamiając sobie swego debilnego określenia. Dla niego Czarny to African-American.

Cała ta "political corectness" to po prostu jedna wielka paranoja, debilizm i totalitaryzm pod płaszczykiem wolności, demokracji, sprawiedliwości i wolności słowa. Czymże bowiem, jak nie totalitaryzmem jest ta cała cenzura obyczajowa, panująca na uniwersytecie, w telewizji i wszędzie, gdzie się da. Cenzura to cenzura -- z wolnością słowa, o której tyle tam słychać nijak się jej nie pogodzi. Jeśli chodzi o wolność słowa, to ci ludzie wolą dyskutować problemy typu: czy palenie krzyża przez faszystowski Ku-Klux-Klan podczas ich rasistowskich wieców jest legalne, czy nie. Ostatecznie przeważa opinia, że jest legalne, bo przecież jest wolność słowa i wyrażania swoich opinii.

Jeśli tylko ktoś nie pali krzyża lub flagi państwowej na czyimś prywatnym terenie, to jest to jego wolne prawo do wyrażania opinii. Niezłe, co? Ale jak ja w wypracowaniu użyję słowa "he" to już nie dostanę "A", choćby było najlepsze. Oto amerykańska demokracja i umiłowanie wolności.
Jawne demonstrowanie nienawiści rasowej i poniewieranie symboli, które dla niektórych mają jakieś znaczenie (krzyż, flaga państwowa) to wolność słowa, ale jak biały adwokat broni w sądzie Białego, który zamordował Czarnego, to ten adwokat jest nazywany faszystą i otrzymuje pogróżki ze strony organizacji, "antyrasistowskich".
Jak dwa dzieciaki -- Czarny i Biały pobiją się w szkole, to jeśli zaczął Czarny, to będzie odpowiadał przed nauczycielem za chuligaństwo. Jeśli zaczął Biały -- za rasistowskie prześladowanie kolegów.

Oto ostoja demokracji, wolności, równości, braterstwa, sprawiedliwości i czego tam jeszcze. Przyznam, że po tych 5 tygodniach dosłownie niedobrze mi się robiło, jak słyszałem o Konstytucji, albo o Pierwszej Poprawce (wolność słowa). W USA sprowadzono do parteru, zwulgaryzowano i przewrócono na drugą stronę najpiękniejsze idee społeczne. A tak naprawdę to ta cała "corectness" to jedna wielka hipokryzja i nijak to się ma do układu społecznego, który panuje w rzeczywistości w Stanach. Czytaliście już w tym artykule opis murzyńskiej dzielnicy w Nowym Jorku. Czy to jest równość?

następny odcinek...