...
(rozdziały 1-10) (rozdziały 11-20) (rozdziały 21-...)

Rozdział 1
Podkute kroki sierżanta Gawłasa brutalnie przerwały drzemkę przysypiającego strażnika. Jasiek jak zwykle miał kłopoty z poranną służbą, szczególnie po całonocnej debacie ze szwagrem - dopiero nad ranem skończyły im się argumenty, a u Grubej Marty na krechę nie dostali już ani kropelki. Sam jednak widok Gawłasa był najlepszym lekarstwem na kaca - Jasiek natychmiast sprężył się i zaczął czyścić broń służbową.

Sierżant prowadził ze sobą trzęsącego się staruszka w którym Jasiek rozpoznał Ojca Jerzego, zakonnika z pobliskiego opactwa. „Oho, znowu ktuś zadynda...” rozmarzył się nasz zawadiaka, ale na widok groźnego spojrzenia Sierżanta jeszcze bardziej ochoczo zajął się polerowaniem okutej pały.

Gawłas zdjął klucz z drewnianej tablicy wiszącej w stróżówce, po czym zaprowadził klechę pod trzecie drzwi na prawej ścianie korytarza. Duży, lekko zardzewiały klucz zazgrzytał w zamku.

Wewnątrz, na drewnianej pryczy leżał zwinięty w kłębek, niemiłosiernie brudny elf. Jego koszula i szmata owinięta wokół szyi były pokryte zakrzepłą krwią, ale chrapliwy oddech wskazywał na to, że żyje. Ojciec Jerzy przeżegnał się i współczująco spojrzał na rannego - na Gawłasie jego widok nie zrobił żadnego wrażenia. Jednym ruchem łapy wielkiej jak bochen chleba postawił śpiącego na nogi, jednocześnie mocno nim potrząsając.

- Hrr... khe... khu... rwa... o tso chozi?! - wycharczał z siebie zdezorientowany więzień wyrwany brutalnie z objęć Morfeusza. Dwa szybkie ciosy Sierżanta przywróciły mu przytomność w trybie natychmiastowym. Sierżant obejrzał uważnie fizjognomię ofiary, sprawdził co ukrywa czarna opaska na oku, splunął przez zęby.

- Nie jesteś stąd - rzucił - kogo pochlastałeś, i kto ci za to zapłacił?

... Nie pomogły żadne tłumaczenia. Nic zresztą dziwnego, bo w nieprawdopodobną historię o przypadkowym spotkaniu z jakimś groźnym bandytą, którego imienia więzień jakoś sobie nie mógł przypomnieć, o uwięzieniu w piwnicy, torturach (tutaj Sierżant przyjrzał się dokładnie wypalonej ranie na lewym boku) i nieprawdopodobnej ucieczce w niewyjaśnionych okolicznościach Gawłas nawet nie próbował uwierzyć. Opowieść elfa, który twierdził, że nazywa się Lokis była pełna dziur i niejasności... Nie wiadomo było po co ktoś miałby mu płacić za chodzenie dookoła czyjegoś domu, nie wiadomo było czemu ktoś próbował go za to zabić i torturować, nie wiadomo było w jaki sposób wydostał się z lochu - w bajki o podkopach i tajemnych przejściach Sierżant przestał wierzyć w wieku lat dwunastu, kiedy to ojczym zamknął go w piwnicy pełnej szczurów... W bajkę o miłym, dobrym i niewinnym facecie złapanym w pobliżu podłej dzielnicy z zakrwawioną garotą uwierzyć nie zdołał tym bardziej.

- Nie chcemy tu takich jak ty - powiedział rzucając więźnia na prycz - Nikt nie będzie bezkarnie mordował w Twin Hills. Będziesz wisiał.

Gawłas opuścił celę rzucając pogardliwe spojrzenie zlęknionemu zakonnikowi. Dopiero teraz wyczerpany przesłuchaniem więzień zdołał przyjrzeć się zakapturzonej postaci. Ojciec Jerzy wyglądał jak stare, powykrzywiane drzewo, a jego twarz była poorana tysiącem zmarszczek. Spróbował uśmiechnąć się dobrotliwie, ale patrząc na Lokisa i mając w pamięci ostatnie słowa Sierżanta nie wyszło mu to przekonująco.

- Czy mogę ci jakoś pomóc, synu? - zaskrzypiał - Wyznaj szczerze wszystkie swoje grzechy, a Bóg otworzy ci drogę do Królestwa Niebieskiego...

Rozdział 2
Syf... Na bogów, w których nie wierzę, jaki syf... To wszystko świadczy dobitnie o tym jak rutyna i znudzenie potrafi się zemścić na elfie... Nie pamiętam kiedy ostatnio znalazłem się w takich opałach. Gorzej było chyba tylko w jaskiniach tych zboczonych gnomów na przełęczy Oak Ray, ale tam mi przynajmniej płacili. Wydarzenia dwóch ostatnich dni udowodniły mi, że mój dawno zmarły mistrz miał rację gdy twierdził, że w moim przypadku zawodzi teoria głosząca, że głupota mija z wiekiem. Mówiąc krótko: mogłem mieć pretensje tylko do siebie. I miałem.

Pamiętam tylko, że śmiertelnie zmęczony walnąłem się na pryczę w celi do której wrzucili mnie strażnicy zaraz po tym jak zwinęli mnie na ulicy z przed nosa kolesi Zenona.. Wtedy nie czułem nic oprócz ulgi i ukojenia, że w końcu nikt nie chce mnie OD RAZU zabijać.

Ranne wydarzenia udowodniły mi, że się myliłem. Jak zwykle.

Spałem nawet dosyć długo toteż i wypocząłem trochę. Obudziło mnie szarpnięcie i seria policzków wymierzonych wprawną i brutalną ręką. Zacząłem coś mamrotać i kląć, ale mi przerwano- jakiś cham złapał mnie za szmaty i postawił na nogi. Rana na boku paliła żywym ogniem, szyja bolała jak diabli, a i inne części ciała też prosiły się o pamięć.

Co za syf!

Człowiek, który stał przede mną miał około pięciu kotów wzrostu, blond włosy i arogancko-tępy wyraz twarzy. Kaprawe oczka obojętnie patrzały na mnie, sądzę, że w ten sam sposób zwykle patrzały na kurczaka, którego zarzynał na polecenie swej kobiety (lub faceta, z takimi to nigdy nic nie wiadomo).

Za nim stał smutno wyglądający człowieczek w stroju duchownego. Ten był przeciwieństwem swego kolegi: mały, ciągle pocierał nos, przestępował z nogi na nogę i wyraźnie czuł się nie na miejscu i zagubiony.

Rozumiałem go - przysyłanie ludzkiego duchownego do elfa nie rokowało dobrze jeśli chodzi o inteligencję tutejszych szefów... Co mi nasunęło myśl: PO CO zwykle przysyłają duchownego?! Oj!

- Nie jesteś stąd - rzucił ten większy - kogo pochlastałeś, i kto ci za to zapłacił?

Zacząłem mu tłumaczyć całą sytuację. Miałem już pewną wprawę, ostatnio wszyscy chcieli się dowiadywać rozmaitych historii z mego życia. Sporo mu naopowiadałem, nawet trochę prawdy. Ale i tak nie uwierzył. Robił wrażenie faceta, który z zasady nie wierzy osobom, które były na tyle nierozważne by dać się uwięzić. Słuchał piąte przez dziesiąte obgryzając sobie paznokcie i pierdząc w pryczę. Pewne zainteresowanie wzbudził w nim ten fragment mej historii, w którym wypalano mym ciele dziury. Obejrzał ranę na mym boku z pewnym zainteresowaniem. Niestety, było to raczej zainteresowanie natury zawodowej. Kompletna klapa. Chciałem siku. Byłem brudny. Głodny. Facet mnie męczył i bawił się moją garotą, na której ciągle widać było rdzawe ślady krwi tego nieszczęśnika, któremu wczoraj obciąłem głowę. Nawet się nie zdziwiłem, gdy w końcu się znudził, wstał i rzekł:

- Nie chcemy tu takich jak ty - powiedział rzucając mnie na pryczę - Nikt nie będzie bezkarnie mordował w Twin Hills. Będziesz wisiał. - I wyszedł.

Co za syf!

Usiadłem na pryczy i ponuro popatrywałem na kapłana. Wiercił się nerwowo i spuszczał wzrok aż mi się żal go zrobiło. Nie mam urazy do ludzi, którzy starają się dobrze robić swą robotę. Co najwyżej zabijam ich - jeśli od tego zależy dobre wykonanie mojej roboty..

Spróbowałem się zachęcająco uśmiechnąć. Spojrzał na mnie wystraszony, moja twarz nie wyglądała raczej zachęcająco... W końcu się przełamał:

- Czy mogę ci jakoś pomóc, synu? - zaskrzypiał - Wyznaj szczerze wszystkie swoje grzechy, a Bóg otworzy ci drogę do Królestwa Niebieskiego...

Oni się nigdy nie nauczą... Są w porządku, ale nie mogą zrozumieć, że ktoś może wierzyć w coś innego niż oni. Albo nie wierzyć w nic, jeśli mam być dokładny.

- Ojcze, jestem elfem. Jak wiesz w ogóle wyznajemy wiarę w Wielką Ciotkę, ja jestem jednak wyznawcą jej męskiego awatara, Ciotownika. - Skłamałem, faktycznie, może kiedyś wierzyłem, ale służba w świątyni gnomów zasiała w mym sercu ziarno wątpliwości co do szczerości tej religii, a ziarno to z czasem wydało owoc.

Posmutniał. Ponieważ był jedyną jak do tej pory dobrze mi życzącą osobą w Twin Hills zdecydowałem, że muszę go jakoś za to nagrodzić.

- Ale może mi opowiesz o swym bogu? Szczerze mówiąc ostatnie wydarzenia spowodowały u mnie znaczący kryzys wiary...

- Otóż, Bóg jest sędzią - zaczął (moim zdaniem niefortunnie) od opisywania sądowego aspektu swego boga - który za dobre wynagradza, a za złe karze. - I tak dalej. Pozwoliłem mu mówić, a sam zacząłem dokładniej się zastanawiać nad położeniem w jakim się znalazłem.

Cela, w której mnie zamknęli była mała, szeroka na jakieś pięć kotów, a długa na sześć. Z umeblowania znajdowała się w niej tylko drewniana prycza solidnie przymocowana do ściany za pomocą dwóch żelaznych sztab oraz śmierdzące wiadro na fekalia. Okratowane okno (lekko podrdzewiale, ale solidne żelazne pręty) ukazywało piękny widok na szary, mniej więcej na sześć kotów wysoki mur, za którym stały kamienice. Zza okna od czasu do czasu dobiegało szczekanie jakichś kundli. Z lewej strony korytarza dobiegały kłótnie strażników. Z odgłosów wnioskowałem, że chyba grali w jakąś hazardową grę karcianą. Drzwi miały niewielkie okienko, przez które podawano żarcie. Faktycznie, dopiero teraz zauważyłem stojący w kącie kubek wody i jakąś breję w cynowym talerzu.

Zacząłem jeść to coś z talerza i grzecznie pomrukiwałem na wynurzenia kapłana dając mu odczuć, że ma we mnie wiernego słuchacza i pilnego ucznia. Zdawał się być zadowolony. Tak minęło nam pół godziny. W końcu się zmęczył i zaczął sposobić do odejścia. Zadałem mu jeszcze parę pytań z dziedziny teologii aby utwierdzić go w przekonaniu, że jestem z tych owieczek, które podatne są na uroki pasterza, po czym poprosiłem, by mi podarował wiszący na jego szyi krzyż. Był to dość obskurnie wykonany żelazny krzyż, żelazny był też solidny łańcuszek, na którym wisiał. Prośbę mą uzasadniłem potrzebą posiadania widocznego i namacalnego symbolu nowej wiary. Moja prośba została rozpatrzona pozytywnie. Ojciec Jerzy - tak się nazywał ten człowiek - ze łzami wzruszenia podarował mi swój skarb i udzielił szeregu rad jak należy ustosunkować się wobec świata jako takiego w sytuacji kiedy czas pozostały do śmierci liczy się w dniach. Jak wynikało z naszej rozmowy wyroki wykonywano tu, najbliższy termin przyjazdu kata (Twin Hills nie posiadało własnego kata, przyjeżdżał tu co tydzień z Sivonu) przypadał za dwa dni. A wiec miałem dwa dni życia w wersji pesymistycznej. W wersji optymistycznej miałem dwa dni na obmyślenie ucieczki. Jak powiedział mi ojciec Jerzy, teoretycznie przed wydaniem wyroku zostanę jeszcze osądzony, ale z racji, że Twin Hills chciało uchodzić za bezpieczne i miłe miasteczko, jego wymiar sprawiedliwości stosował zasadę, w myśl której osoby przyłapane w środku nocy z zakrwawioną garotą na tyle odbiegają od wzorca obywatela, że nie należy kosztami ich procesu obciążać sumiennie płacących podatki mieszczan. Z racji tego, że byłem spłukany pewne było, że nikt nie zechce się za mną wstawić ani mnie bronić. Tak więc mój los był przesądzony o czym smutnym głosem poinformował mnie Ojciec Jerzy wyrażając jednocześnie swe głębokie ubolewanie, w którym jednakże pobrzmiewała iskierka otuchy wiążąca się ze szczęściem jakiego niewątpliwie zaznam w niebiesiech w związku ze swym nawróceniem.

Kiedy ojczulek opuścił mą celę zacząłem dokładniej sprawdzać swoje otoczenie.

Rozdział 3
Nie był to najszczęśliwszy dzień w życiu Lokisa. Znudzony cichym opukiwaniem ścian (próbowaliście kiedyś cicho opukiwać?) i szukaniem tajemnych przejść oraz innych dróg ucieczki opadł na prycz. Skrupulatne badania udowodniły tylko fakt, iż poglądy poprzednich lokatorów wyrażane w formie artystycznych fresków naściennych pokrywały się mniej więcej ze światopoglądem elfa ... a nie były to przesłania pełne radości i optymizmu...

		Przyleciał do mnie na kraty 
		Biały gołombek skrzydlaty 
		Spojrzał na nędzne me szaty 
		Ze smutkiem odleciał w dal 
		
		Po cóż mi wolność swoboda 
		I to powietrze z natury 
		Po cóż mi dziewczyna młoda 
		Przedemną więzienne mury 
		
		Więzienne mury z kamienia 
		Ileż młodzieży tam siedzi 
		Czekają chwili zwolnienia 
		Głud i tęsknota ich dręczy 
		
		Ja tylko jedną kochałem 
		Serce i życie oddałem 
		Przez nią mordercą się stałem 
		A ona niechce mnie znać 
		
		Teraz zemnie się śmieje 
		I za innym szaleje 
		Co w moim sercu się dzieje 
		Wie tylko jeden Bóg

„...właśnie, Bóg...” - Lokis przypomniał sobie Ojca Jerzego i jego natchnione obietnice. Przypomniał sobie również o praktycznym prezencie, który od niego uzyskał. Spojrzał nań uważniej - faktycznie, krzyż był na tyle solidny, by można było nim próbować wydłubać sobie oko, a łańcuszek wytrzymałby chyba ciężar niedożywionego elfa, który zapragnął przyspieszyć spotkanie z awatarem swojego Boga... Tak, czy inaczej - ze swojego elfiego doświadczenia Lokis wiedział, że prezenty zwykły przydawać się w najmniej spodziewanych sytuacjach.

Leżąc na pryczy i oglądając ze wszystkich stron żelazny krzyżyk usłyszał dobiegający skądś szmer rozmowy. Jeden z głosów brzmiał jakby znajomo - skrzeczenia spróchniałego klechy nie dało się pomylić z niczym innym. Ale skąd dobiegały głosy? Nadstawiając ostrego ucha rozpoczął ponowne oględziny ściany...

W miejscu, w którym jedna z żelaznych sztab podtrzymujących pryczę zagłębiała się w ścianie jakiś przedsiębiorczy rzemieślnik zdołał odłupać kawałek tynku i cegły. Dzięki tej operacji powstała niewielka dziura, co pozwoliło Lokisowi wsłuchać się w usypiający monolog zbawcy potępionych dusz. Było to nudne, ale w momencie, w którym do rozmowy włączył się inny głos zaczęło się robić ciekawie...

„...proszę Ojcze, ile razy mogę powtarzać, że jestem niewinny! Czarna magia, tfu! Przecież znamy się prawie dwadzieścia lat, co miałem robić? Mistrz Duncan był uczonym, przychodził do mnie po zioła, bo do kogo miał się udać? Do diab... to znaczy na Boga, to były zwykłe zioła, kupował wywar z naparstnicy - taki sam jaki zamawiała u mnie na sen żona Burmistrza! Jeśli jestem czarnoksiężnikiem, to czemu jej nie wyrosły macki, czy co tam jeszcze?! Taki ze mnie nekromanta jak z ojca alchemik...”

„Ależ Synu! Czy to nie u ciebie znaleziono czarci korzeń? Nie upieraj się w swoim grzechu - jeśli dobrowolnie wyznasz go Bogu, ten wybaczy ci twoje zaślepienie... Niejeden dał się opętać szatańskiej sztuce alchemii i czarnej magii...”

„Ojcze, jeśli ktoś w tym mieście zajmował się kiedykolwiek sztukami magicznymi, to był nim właśnie Mistrz Duncan! O połowie ziół o które mnie pytał nigdy nie słyszałem, a z korzenia mandragory o który pytał robi się przecież wszystkie mikstury magiczne! Pewnie spotkał demona lepszego od siebie i taki jego los.”

„Nie bluźnij, Synu! Mistrz Duncan był świątobliwym mędrcem, uczonym. Uleczył z reumatyzmu Ojca Furtiana i znał dobrze Pismo Święte! Wyrzeknij się swoich bluźnierczych praktyk: odczyń urok rzucony na Mistrza Duncana, a może Pan przebaczy ci i pozwoli uniknąć ogni piekielnych!”

„Jaki urok?! Przecież kiedy to wszystko się zaczęło byłem poza miastem! Czy wracałbym do domu, gdybym chciał się ukryć lub uciec? Przecież ja o niczym nie wiedziałem! Ojcze, uwierz mi, błagam, jestem niewinny! Czy nikt tego nie rozumie?!” ...

Rozpaczliwa i daremna wymiana zdań nie podniosła na duchu Lokisa. Być może ucieszyłby się, że wraz z nim cierpią miliony, ale słuchając spowiedzi nieszczęsnego heretyka przed oczyma stanął mu widok wczorajszej egzekucji, którą widział na rynku. Na środku rusztowania, obok profesjonalnego warsztatu pracy stał dwumetrowy okaz najnormalniejszego pod słońcem kata. Kata, który najwyraźniej od wczorajszego przedpołudnia przebywał w mieście. Oj, chyba ojczulek pokręcił coś mówiąc o terminie wykonania egzekucji...

Wyczulony słuch elfa pozwolił Lokisowi na usłyszenie dziwnego odgłosu... szybkich rytmicznych uderzeń, jakby klekotania? Nie pomogło czujne rozglądanie się - dopiero po chwili zorientował się, że odgłos ten wydają jego własne zęby...

Zenon wyrwał sobie kolejną garść włosów z głowy. Wcześniej rwał włosy z brody, ale ponieważ była słabo przyklejona nie wytrzymała długo takich praktyk. Jak by nie patrzeć jego reputacja była mocno nadszarpnięta - w dodatku, mógł się tylko domyślać przez kogo. Trzy trupy w ciągu jednej nocy! Bud i Al dotąd nie mogą dojść do siebie... W dodatku ten elfi wymoczek spieprzył i przy okazji spalił pierwszorzędną metę... Zenon nalał sobie jeszcze jedną szklankę mętnej cieczy i wychylił jednym ruchem. „Pieprzony biznes... zachciało mi się zmiany klimatu...” - pomyślał i wspomniał piękne czasy, w których Rabinowitz był dla niego łaskawy, a przynajmniej nie mordował jego ludzi...

Alkohol zaczynał spełniać swoją powinność, ponura sytuacja zaczynała się klarować, a w umyśle geniusza zbrodni Twin Hills pojawił się znowu LeSchrack i jego zachęcająca oferta... „Tak, nie ma co się pieprzyć z gnojkami. Powywieszam ich za jaja na murze miejskim!” - pomyślał Zenon i pociągnięciem za jedwabny sznur przywołał swojego najlepszego człowieka...

Lokis przeżuwał właśnie kolejną porcję brei dostarczoną przez mrukliwego strażnika, który w niczym nie przypominał wczorajszych, życzliwych stróżów prawa, wybawiających z opresji zaszczute elfy.

Breja była nijaka do granic możliwości - spowodowała za to przemożną chęć wyrzucenia z siebie zła tego świata... Dopiero w smrodzie własnej kupy Lokis w pełni zrozumiał swoje położenie...

Jak dotąd - a trochę przeżył - z każdego więzienia istniała droga ucieczki. Zawsze znajdował się jakiś stażnik życzliwy na tyle, by niedokładnie domknąć drzwi, lub przedsiębiorczy sublokator celi z gotowym, perfekcyjnym planem ucieczki... Teraz było troszkę inaczej. Strażnicy z rzadka i bez ładu i składu przechadzali się korytarzem. Wyglądali przy tym na takich, którzy nad rozmowę ze słynnym seryjnym mordercą przedkładają oglądanie go ukradkiem podczas defekacji... Na podwórku przebiegały psy, które były tak wygłodzone, że nieomal rzucały się sobie do gardeł... A ze strażnicy można było usłyszeć głośne zakłady ile razy dygnie wisielec, zanim wyciągnie kopyta...

Z korytarza dobiegły odgłosy awantury... Zaczęło się niewinnie - jakiś zapijaczony tenor wzywał głośno do poszanowania praw człowieka i dostarczenia trunków oraz kobiet. Wkrótce zawtórował mu nieco wyższy głos oraz sekcja cynowych misek uderzających o żelazne kraty. Zrobiło się trochę głośno - chyba za głośno jak dla zajętych ciężką służbą strażników...

Zapadała noc - doktor Mengele kończył przeprowadzane po raz kolejny badanie. Puls, chociaż niezwykle spowolniony był regularny, oddech podobnie, źrenice reagowały prawidłowo - wszystko wskazywało na to, że pacjent żyje. A jednak - pomimo, że doktor zastosował najsilniejsze sole trzeźwiące, zamorskie medykamenta, maść ze szczurzego kału, a nawet niezawodny jak dotąd kubeł zimnej wody - nic nie było w stanie przerwać letargu w jaki zapadł mędrzec. Nie ruszał się, nie przyjmował pokarmów, nie defekował - tylko nieustannie sączący się strumyczek śliny z groteskowo wykrzywionych ust był świadectwem jego aktywności...

W nocy rozpętała się burza - chmury gnane wiatrem przesłoniły księżyc w pełni. Światło błyskawicy rozświetliło ciemny pokój. Twarz leżącego na łóżku pacjenta spoglądała niewidzącymi oczyma w sufit, a palce zaciskały się bezsilnie, jakby próbując coś chwycić...

Rozdział 4
Mówią, że nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło, ale to nie prawda. Złe, które napatoczyło się na mą drogę wyszło mi na jeszcze gorsze. Sześć godzin spędziłem jak ostatni kretyn na opukiwaniu ścian tej nory, w której mnie zamknęli. Z tego co mówią w gospodach różni kolesie wynika, że można przyjąć tezę, iż z każdej celi można uciec. Każda reguła jednak, jak dodają pomiędzy jednym haustem postawionego im ale a drugim, ma swój wyjątek. Zaprawdę, to wielce głupie uczucie być wyjątkiem.

Nie znalazłem nic oprócz dziury w ścianie po lewej stronie. Za nim była, jak wywnioskowałem, kolejna cela. Trzymali w niej tego nieszczęśnika, którego chcieli stracić przedwczoraj na rynku, tego którego obwiniali o czarnoksięskie sprawki. Wnioski swe oparłem na podsłuchanej rozmowie między Ojcem Jerzym a tym gościem, Ojciec Jerzy z prawdziwie religijnym zapałem namawiał faceta do porzucenia wszelkiej nadziei i załatwienia sobie łagodnej śmierci. Ten człowiek naprawdę znał się na swej robocie. Rozmowa była długa i burzliwa, ale jej wynik mizerny. Facet, który tam był zamknięty z uporem maniaka powtarzał, że jest niewinny, ojczulek przekonywał go, że jest odwrotnie. Nie zazdrościłem tamtemu więźniowi, ale on przynajmniej miał swego protektora w osobie tego rycerza, który na rynku uratował jego aptekarską dupę. Ja zaś miałem tylko siebie.

W mojej głowie już od jakiegoś czasu dojrzewał pewien plan, ale bardzo chciałem wymyślić coś innego, gdyż realizacja mego zamiaru oznaczałaby przekroczenie pewnej granicy podłości, której nie zamierzałem przekraczać. Nie mniej wydawało się, że nie mam wyboru. Biedny Ojciec Jerzy...

W czasie moich celowych peregrynacji z celi za drugą ścianą zaczęły dochodzić wpierw słabe, potem co raz to mocniejsze odgłosy; przekleństwa, łomotania menażkami, śmiechy i wyzwiska kierowane pod adresem establishmentu w ogólności, a funkcjonariuszy służby więziennej Twin Hills w szczególności. Zaczynała się niezgorsza awantura. Strażnicy w kordegardzie (jak ustaliłem na słuch nie było ich tam więcej niż dwóch lub trzech) przerwali swą grę i zaczęli drzeć się na niesfornych więźniów. Dwa psy nieustannie się żrące na podwórzu zaprzestały walki i wyraźnie zainteresowane rozwojem sytuacji przybliżyły się do więziennego muru. To było coś nowego.

Moja szansa nadchodziła. Zacząłem opracowywać zaklęcie. Strażnicy szli w kierunku celi, w której rozgrywała się awantura. Po drodze musieli minąć moje lokum.

Było ich trzech. W rękach nieśli solidne drewniane pałki, a na ich twarzach gościł bardzo nieprzyjemny uśmiech. Wredny uśmiech. Widać był, że postanowili zrewanżować się za przerwaną grę w karty. Nie było czasu do stracenia.

- Wy luje jebane! Cioty! Kupojady! Pachołki pierdolonego systemu! - począłem wyzywać ćwoków zdzierając sobie do cna gardło.

Zza drzwi dano mi do zrozumienia, że moje wołanie zostało dosłyszane.

- A ten kutas, to co on? Ledwo się na nogach trzyma, a pysk drze - wyraził swą opinię jeden z nich.

- Idź mu najeb, a my wpierdolimy tym trzem obok.

- Niech Gołota idzie, on to lubi.

- Mogę iść, czemu nie. Ja to lubię.

- Ty, Gołota, tylko nie odgryź mu tam czegoś. Żeby znowu się Wesoły Tomek nie burzył, że jego fuchę odwalamy...

- No dobra....

- Obiecujesz?

- ....

- Ty, obiecujesz czy wpierdol?

- No dobra, obiecuję..

- No, to my idziemy do tych, a ty ucisz tego.

Nie muszę dodawać, że przez cały czas wrzeszczałem ile sił w płucach obrażając ich, ich krewnych, znajomych i kochanków.

Drzwi się otworzyły. Wycofałem się pod okno. Gołota wszedł do środka. Był duży. Duży i pijany. Ze złośliwą miną kręcił pałką i świdrował mnie dużymi chabrowymi oczami niemowlaka. Pulchne usta miał wykrzywione w półuśmiechu, a jego z lekka odstające uszy były czerwone. Twarz pokrywały kropelki potu.

Stałem pod oknem kurczowo ściskając krzyż i owijając sobie wokół ręki łańcuszek, który udało mi się rozerwać w trakcie szperania po celi. Gołota podszedł bliżej. Jeszcze bliżej.

Wtedy od drzwi zabrzmiał głos tego dużego, który mnie rano przesłuchiwał i który był ich szefem.

- Co jest, kurwa, Gołota! Postawa!

Facet podskoczył i odwrócił się z zaskoczeniem wpatrując się w puste drzwi. W tym momencie zarzuciłem mu na szyję moją zaimprowizowaną z łańcuszka od krzyża garotę i począłem dusić. Szarpał się chwilę rzucając mnie nawet na ścianę, ale w końcu zmiękł i osunął się na podłogę.

Teraz trzeba było działać szybko. Założyłem jego kurtkę. W środku znalazłem nóż, nie było to narzędzie przeznaczone do walki, raczej nóż myśliwski, ale z braku laku... Było tam tez trochę grosza.

Z sąsiedniej celi dochodziły odgłosy pałowania. Wyjrzałem na korytarz: nikogo. Drzwi od wspomnianej celi były uchylone - niestety w drzwiach nie było kluczy.

Plan zamknięcia palantów w środku odpadł. Walczyć z nimi nie miałem szans. Trzeba było wiać. Z tego co wiedziałem to było ich tylko trzech plus dowódca, kręcił się tu jeszcze Ojciec Jerzy, ale chyba sobie poszedł do domu. Zapiąłem kurtkę pod szyją aby ukryć brudne bandaże, i przeczesałem palcami włosy.

Wyjąłem znaleziony nóż i trzymając go w prawej dłoni pobiegłem w stronę wolności. W myślach opracowałem sobie kolejną iluzję słuchową w postaci odgłosu jęczącej, podnieconej kobiety. To musiało zadziałać na każdego faceta, nawet na duchownego.

Wchodząc do kordegardy zobaczyłem siedzącego przy stole Ojca Jerzego. Wcinał jakieś mięsko. Podniósł wzrok i oczy poczęły mu się rozszerzać i rozszerzać, ale zaraz potem się zamknęły bo dostał obuchem noża w ciemię i zasnął. Nawet nie musiałem czarować. Zwinąłem co było pod ręką do jedzenia, zabrałem trochę pieniędzy ze stołu i poszorowałem do wyjścia. Nim jednak wyszedłem zobaczyłem leżące na półce krótkie miecze, noże i inną broń straży. Wybrałem sobie jeden mieczyk i dwa ważone noże. Zabrałem też moją garotę, którą Gawłas musiał rano tam pozostawić. Zmoczoną w misie z wodą szmatą przetarłem sobie twarz i ręce, rzuciłem krzyżyk Ojcu Jerzemu na piersi i ostrożnie rozglądając się wyszedłem w popołudniowe słońce ulicy. Wszystko razem nie trwało nawet dwóch minut...

Rozdział 5
Lokis opadł bezsilnie na ziemię. Kiedy oddalił się od miejsca swojej niedoszłej kaźni i znalazł cichy zaułek z dala od dzielnicy mieszczańskiej poczuł jakby uszła z niego cała energia. Jakby nie patrzeć - los okazał się dlań szczęśliwy - udało mu się nie spotkać nikogo na schodach prowadzących na parter więzienia a brama prowadząca na ulicę okazała się być otwarta (przechodząc przez nią został nieomal stratowany przez wjeżdżający na podwórze wóz). Wszystkie te przygody, połączone z wczorajszymi przejściami sprawiły, że sponiewierany elf czuł się jak brudna szmata, którą zresztą przypominał... Zaniedbane rany zaczęły o sobie przypominać. Poharatana szyja strasznie swędziała, a opalony bok dokuczał przy każdym poruszeniu się... wypadałoby coś z tym zrobić...

Pomimo brawurowej ucieczki (brawurowe ucieczki zaczynały stawać się jego chlebem powszednim) jego położenie nie było wesołe. Sam w obcym mieście, spalony u wszystkich, z którymi zdołał skrzyżować swoje ścieżki... no, prawie u wszystkich. Gdzieś w Twin Hills błąkają się pewnie Starzec i ten szurnięty Leon, o ile Zenon nie zdołał ich jeszcze zlokalizować. Gdyby tak udało się ich spotkać... Lokis z chęcią posłuchałby wyjaśnień Leona dotyczących „bezpiecznej i rutynowej roboty”, a szczególnie wysokości zapłaty za straty na ciele i umyśle...

Właśnie, zapłaty... Dopiero, kiedy opadła zeń gorączka ucieczki, przypomniał sobie, że udało mu się wynieść to i owo. Pożywiając się naprędce resztkami mięska, które odjął od ust swego dobroczyńcy wypróżnił zawartość kieszeni na ziemię i zajął się liczeniem... Nie było tego wiele - gra strażników służyła najwyraźniej zabiciu czasu - razem z kasą z kurtki Gołoty uzbierało się tego 30 miedziaków. Miedziaki, nóż myśliwski, krótki mieczyk, garota i kurtka strażnika stanowiły obecnie cały dobytek elfa nie licząc brudnych portek i podartej koszuli. Z westchnieniem przypomniał sobie swoje rzeczy, które zostawił w pokoju oberży „Pod Kogutkiem” - było po co tam wracać, ale czy warto ryzykować?

Lokis rozejrzał się i spostrzegł, że od dłuższego czasu uważnie przygląda mu się banda obdartych dzieciaków. Poczuł się nieswojo. Postawił kołnierz kurtki i ruszył w pierwszą lepszą stronę...

Baron de Bellem z obrzydzeniem spojrzał na zakurzone buty zdrożonego posłańca, które kalały jego zamorski dywan. Wiedział jednak, iż nikt nie odważyłby się przerwać bez powodu jego sjesty, odprawił więc gromadkę buszujących po olbrzymim łożu młodych chłopców i zawiązał szlafrok jedwabnym pasem.

- O co chodzi, Jussac - zapytał chłodno, jednocześnie lustrując sługę uważnym spojrzeniem - Mam nadzieję, że przynosisz dobre wiadomości...

- Mamy go - wyrzucił z siebie posłaniec - Jest w Twin Hills.

Na ustach Barona powoli pojawił się uśmiech. Kiedy uśmiechał się w ten sposób, większość służby marzyła o tym, by znaleźć się jak najdalej od niego...

Nie dalej jak godzinę później przez bramę miejską przejechał drewniany wóz okryty czarną plandeką i ciągnięty przez parę karych koni. Za nim jechało kilku zbrojnych - nie rzucali się w oczy, ale wszyscy przechodnie instynktownie woleli zejść im z drogi. Eskortowany wóz toczył się powoli, ale kiedy tylko skrył się za zakrętem drogi jeden z jeźdźców odłączył się od reszty i pogalopował w stronę Twin Hills.

Rozdział 5.5
„Najwyższy czas zmienić klimat” – postanowił Lokis zmęczony ciągłym oglądaniem się za siebie. Wydawało się, że każdy z mieszkańców Twin Hills przygląda mu się podejrzliwie... Z drugiej strony trudno im się dziwić: brudny i snujący się bocznymi uliczkami elf z czarną przepaską na oku nie wzbudzał swym wyglądem ani odrobiny zaufania. Nie zwlekając dłużej i mając nadzieję, że straż miejska nie została postawiona na nogi po jego ucieczce, ruszył w stronę bramy miasta...

Dopiero kiedy od rozjuszonego Sierżanta oddzieliły go grube, dębowe drzwi posterunku Jasiek poczuł, że ma mokro w portkach. Uff... nawet gdy teściowa postanowiła wprowadzić prohibicję nie było aż tak źle. Na szczęście większość winy udało się zwalić na Gołotę, który i tak nie mógł niczemu zaprzeczyć. A może... gdyby udało mu się aresztować tego gnoja, może wreszcie dostałby z dawna oczekiwany awans? - rozmarzył się Jasiek, ale do rozsądku przywołało go wspomnienie Gołoty z siną twarzą leżącego w kącie celi. Nie chcąc kusić losu ścisnął mocniej okutą pałę i przyspieszył kroku...

Wieczór zbliżał się powoli, a wraz z rozchodzącymi się klientami z placu targowego zaczynały znikać kramy i stoiska. Przyjezdni handlarze ładowali swój towar na wozy i rozjeżdżali się do domów. Stary Lars sprawdził uprząż i rozejrzał się za Hubertem – jego wóz też był gotów do drogi. Obaj mieszkali w wiosce Trzy Kamienie i zawsze razem jeździli na handel do Twin Hills – wiadomo, w dwa wozy bezpieczniej. Hubert siedział na koźle, brakowało tylko jego syna, który wracał właśnie targając jakiś pakunek. „Pewnie dziewka znowu nudziła, że nic z miasta nie przywozi” – pomyślał Lars – „Po takim dobrym dniu, jak dzisiejszy może sobie pozwolić na luksusy”. Cmoknął na Łysą i zarzucił lejcami.

Wozy zbliżały się do bramy. Moron, syn Huberta zaczął nerwowo rozglądać się na boki. Lars zauważył, że coś jest nie tak – strażnicy uważnie przyglądali się wszystkim wychodzącym a każdy wóz był drobiazgowo przeszukiwany. Kiedy jeden z wartowników zaczął przetrząsać resztki towaru Larsa, Moron pośpiesznie chwycił owinięty w szmaty pakunek i zeskoczył z wozu.

- Ej, ty! Dokąd to!? – krzyknął jeden ze strażników i ruszył w stronę chłopaka.

Syn Huberta rozejrzał się i rzucił się do ucieczki. Wpadł na jednego z przechodniów – pakunek upadł na ziemię i wypadło z niego nieco czarnych, suchych liści. Nie zwracając uwagi na stłuczone kolano chwycił paczkę i pobiegł dalej... Lars popatrzył na kuma – tamten odwzajemnił mu spojrzenie bezradnie rozkładając ręce – on również nie miał pojęcia o co w tym wszystkim chodzi. Obok wozu przebiegło dwóch strażników, którzy udali się w pościg za uciekinierem...

Jasiek podciągnął portki, mocniej chwycił halabardę i podszedł czujnie do wozu podejrzanego handlarza. Nie zauważył samotnej postaci, która korzystając z zamieszania przemknęła chyłkiem zza rogu budynku i przekroczyła bramę miejską.

Po kilku godzinach wylegiwania się nad strumieniem Lokis poczuł się znacznie lepiej. Opatrzone ziołami rany przestały nieco swędzieć, a biel czystej koszuli, którą udało mu się zwędzić ze sznura przy jednym z podmiejskich gospodarstw pozwoliła mu zapomnieć, jak czarny jest jego charakter. Po kąpieli w lodowatej wodzie do szczęścia brakowało mu tylko jedzenia. Gdyby nie zły pies gospodarzy, zdołałby pewnie zdobyć prowiant – a tak pozostało mu zaufać swoim umiejętnościom łowieckim.

Zmęłł przekleństwo w ustach, kiedy kolejny trop okazał się kończyć w najgorszych chaszczach. Minęło ładnych kilka lat od chwili, kiedy opuścił komunę, a od kiedy poszedł do terminu u Mistrza Yaborila nie miał okazji polować zbyt często. Po godzinie błąkania się po lesie zauważył jednak coś bardziej obiecującego niż dotychczasowe ślady. Prowadząca w dolinę ścieżka wydeptana przez zwierzęta mogła oznaczać, że gdzieś tam znajduje się wodopój...

Łucja zmieniła nieco pozycję – siedzenie na drzewie przez pół dnia nie należało do najwygodniejszych. Kołczan przechylił się i jedna ze strzał spadła na ziemię. Dziewczyna parsknęła i już miała zacząć schodzić z drzewa, kiedy usłyszała szelest. Zamarła w bezruchu.

Na polankę, początkowo niepewnie, próbując wyczuć zagrożenie wyszedł powoli jeleń. Za nim, wraz z młodymi wyszła samica. Kiedy samiec zaakceptował otoczenie rodzinka zaczęła raczyć się wodą ze strumienia. Łucja z zachwytem oceniła poroże jelenia – za taką sztukę dostanie w mieście co najmniej stówę, w sam raz na nowe groty. Skóra również wyglądała zdrowo... idealna sztuka. Powoli, starając się nie oddychać, dziewczyna wyjęła z kołczana dwie strzały. Trzymając w zębach jedną z nich napięła łuk...

Jeleń poderwał się do skoku płosząc całe stadko. Zwierzęta prysnęły na wszystkie strony i po chwili tylko zmącona woda i ślady na błotnistym brzegu świadczyły o ich bytności. Na drugim brzegu, między drzewami stał jednooki elf z podniesionymi w górę rękoma. Nóż, który wypuścił z rąk leżał na ziemi. W pniu drzewa, obok którego stał tkwiła pierzasta strzała. Trafiła o niecałą stopę od jego głowy...

Rozdział 6
Wyszedłem z bramy. Ulica była raczej pustawa, parę dzieciaków grało w nintendo, zabawną grę polegającą na wykreślaniu stycznych do okręgu wpisanego w sześciokąt. Nie zwracały na mnie uwagi. Na rogu ulicy siedział żebrak smętnie kiwając się nad miseczką na datki. Na razie dobrze – nikt się mną nie zainteresował. Lepiej jednak było nie stać przed więzieniem – z moim wyglądem nie miałem raczej szans na pozostanie niezauważonym.

W mojej głowie roiło się od pomysłów na wyjście z tej sytuacji – ale wszystkie niestety przypominały wyrafinowane formy samobójstwa. Me położenie nie było wesołe. Za mną w więzieniu pozostało dwóch strażników, którzy zaraz się zorientują, że zwiałem. Gołota, jeżeli żył, nie będzie moim największym orędownikiem w tej dziurze. Facet, który mnie rano przesłuchiwał to osobna sprawa – założę się, że zaciągnął się do woja na ochotnika, ale go wywalili za sadyzm i teraz tyrał w municypalnym, skórkowaniec jeden. Ojciec Piotr też o mnie wiedział, ale on to już najmniejszy problem.

Tyle na pewno. Ale byli też inni – ludzie Zenona, Starzec, Leon – tych dwu ostatnich też nie mogłem być pewien, raczej nie pomogli mi za bardzo w ostatnim czasie.

Nie ma to jak liczyć na samego siebie.

Jedno było pewne – klimat tego miasta już mi nie służył – odkładając sprawę Zenona i Leona na jakiś czas, konieczny był wyjazd do sanatorium. Logiczne było zwiedzić Sivon i spotkać tego Rabinowitza, o którym gawędził Zenon... Jeżeli Zenon go nie lubił, to ja byłem w stanie go pokochać. Inna rzecz - nie wiem skąd, ale skądś znałem to nazwisko. Miałem już na ten temat pewne podejrzenia, ale tamta osoba – jak sądziłem – przebywała obecnie w innych stronach...

Natomiast jeżeli to byłaby prawda... Zaiste, dziwny zbieg okoliczności...

- Akurat, zbieg okoliczności - prychnął Wielki Ciotownik i puścił bąka - a o opatrzności boskiej nie słyszałeś, fiutasie?

Zwabieni głosem swego pana nadbiegli nefilimi. Przygodna osoba nie zauważyłaby ich, stali bowiem ukryci za wielkimi kadzielnicami, które w odstępach dwudziestu kotów jedna od drugiej znaczyły szlak wiodący do tronu Ciotownika. Z kadzielnic unosił się gęsty i duszący dym, tak miły nozdrzom boga. Każdego księżycowego miesiąca spalano w nich 69 ton ludzkiego nawozu specjalnie zbieranego przez kapłanów WC na Padole.

- Spadać, cioty - warknął Ciotownik. Ponuro spojrzał przed siebie. Nie mógł dojrzeć końca sali - podług ludzkich miar była ogromna, jak okiem sięgnąć stały bogato rzeźbione kadzielnice, ostatnie ledwie widoczne w siwej poświacie. Wielki Ciotownik był dumny z wystroju komnaty - sam go zaprojektował i nadzorował prace. Ale teraz był niekontent, w ostatnich dniach wszystko się spsiło i jego misterny plan zaczynał się chwiać w posadach.

Połączył się z kapłanem WC w Twin Hills. Ten narobił w spodnie słysząc w swym wewnętrznym uchu namiętny szept boga. „Nawiedzenia to rzecz miła jak o tym opowiadają gdy odbywasz nowicjat, ale spróbuj przeżyć to parę razy, a zobaczysz jak fajnie” - tak mówił do swego chłopaka podczas jednej z tych krótkich letnich nocy gdy wszystko jest inne, a maciejka pachnie tak oszałamiająco.

- Jak ciotujesz, Ojcze?

- Oj, strasznie, Panie - w stosunkach z Wielkim Ciotownikiem etykieta odgrywała ważną rolę.

- I jak, odszedł bezpiecznie?

- Jeszcze nie, panie, jeszcze jest w mieście.

- Jak to w mieście?! Już dawno winien być w Sivonie. Sakujesz, Ojcze, nie lubimy tu takich...

- Ależ, Panie, to nie moja wina, to Ciota, Panie!

- Moja siostra?

- Tak Panie - kapłan wyglądał żałośnie. Sam fakt, że musiał stać pomiędzy dwoma potęgami uwikłanymi w rodzinny spór zdawał się go unieszczęśliwiać, nie dość tego - musiał się opowiedzieć po jednej ze stron. Ciężko sobie wyobrazić trudniejszą sytuację. Tak, to nie był dobry dzień...

- Hmmm.... A więc to tak... To wyjaśniało, dlaczego ostatnio wszystko tak się babrało. Ciotownik zasępił się; myślami był już gdzie indziej.

- Kto rakuje? - zadał pytanie zwyczajowo kończące rozmowę

- Ty Panie jesteś git i rakujesz.- odparł kapłan.

Wielki Ciotownik przerwał połączenie.
Kapłan rozpłakał się.

Doszedłem do miejskiej bramy. Z zachowania strażników wynikało, że już wiedzieli, że coś jest nie tak. Sprawdzali dokładnie każdy wóz, który opuszczał miasto. Niedobrze. Moje szanse malały. Rozejrzałem się - pod sąsiednią ścianą dwoje nastolatków demonstrowało całemu światu swe uczucia - poczułem ukłucie zazdrości patrząc na krągły tyłek dziewczyny do połowy skryty po ręką chłopaka. Już dawno...

Ale to nie był czas na sentymenty.

Rzuciłem się w cień muru. Cholera, nie tak nerwowo - zganiłem sam siebie. Ale miałem szczęście - nadchodzący droga więzienny strażnik, jeden z tych, którzy pałowali moich współwięźniów, nie zauważył mnie. Szedł czujnie, w ręku ściskał okutą pałkę. „Znowu się zaczyna...” westchnąłem i wyjąłem nóż z rękawa. Drugi schowałem uprzednio w bucie. W tym mieście już z nawiązką zapracowałem na czapę, jeden trup więcej nic mi nie zaszkodzi, a może pomóc - pomyślałem sardonicznie. Nie żebym lubił zabijanie. Po prostu czasami nie ma innego wyjścia.

Schowałem się za stos drewna, którym strażnicy w nocy ocieplali swe lokum. Kucnąłem i czekałem na swą chwilę. Jakiś gość podszedł i zaczął się odlewać na to drewno i na mnie przy okazji co dopełniło mego rozgoryczenia - co ja takiego zrobiłem?! Tylko chciałem znaleźć pracę, normalną, uczciwą pracę... Ech...

Facet skończył. Strząsnąłem z ramion jego mocz i ponownie spojrzałem na drogę. Jakiś chłopak uciekał przed strażnikami. Z zawiniątka, które niósł wypadły czarne liście. Nikt nie miał wątpliwości - czarny lotos. Nagle rutynowa kontrola wozów zamieniła się w bezładną bieganinę - część strażników puściła się za młodym, część rzuciwszy swą robotę poczęła kontrolować wóz, którym przyjechał razem z rozdziną. Nagrody za ujęcie przemytnków lotosu były bardzo, ale to bardzo duże.

Skorzystałem z zamieszania i przemknąłem przez bramę. Nikt mnie nie zauważył. Biegłem dopóki mur miejski nie zniknął za wzgórzem. Potem zapadłem w las i śmiertelnie zmęczony ległem spać.

Ranek był zimny. Ja byłem głodny. Rana na szyi zaczynała się brzydko jątrzyć, a ta na boku też bolała jak diabli. Szmaty, którymi były obwiązane już w czasie zakładania opatrunku jak sądzę śpiewały ballady o podłogach jakie przyszło im wycierać, a teraz nie przypominały niczego innego jak ruchomej pułapki na muchy. Niedobrze. Zasadnym byłoby pozyskanie jakichś czystych ciuchów i prześcieradła na bandaż...

Z tego co pamiętałem, to na sznurze jednego z gospodarstw na podgrodziu widziałem schnące pranie. A więc zostanę złodziejem...

Okazało się to prostsze niż myślałem.

Spotkałem wesołe i hoże siedemnastoletnie dziewczę na pobliskiej łące. Pasała krowy i nie miała zębów. Po usłyszeniu mojej opowieści o pięknej hrabiance, zakochanym elfim żołnierzu i złym hrabim, torturach i sadyzmie, sodomii i zdradzie zapłakała rzewnymi łzami, aż mi się żal jej zrobiło i postanowiłem ją pocieszyć. Pocieszyłem ją trzy razy i wtedy otworzyła mi się rana na szyi. Wtedy ona postanowiła mnie pocieszyć i skroiła swojemu staremu cichy z przepierki, a swej matuli czerwoną haleczkę, którą obwiązałem sobie szyję - przy odrobinie dobrej woli mogła uchodzić za apaszkę. Następnie chciała jeszcze zwędzić coś do żarcia, ale Leon, jej piesek, wściekł się i zaczął rabanić na wszystkie strony, że jestem obcy, że be, że rozpusta i musiałem się zwijać.

Szepnąłem w czerwone ucho „Adieu!” i znikłem jakby nigdy mnie nie było (Co nie do końca okazało się prawdą, kiedyś, dużo później spotkałem w okolicach Twin Hills dwóch bliźniaków, półelfów, którzy zajmowali się spędzaniem ciąży. Podobno ich ojciec był elfem. Podobno nie miał jednego oka. Powspółczułem im i nigdy już tam nie wróciłem).

Wykąpałem się w stawie, przeprałem rzeczy i przebrałem się. No. Zaczęło się polepszać.

Trzeba było zapolować, aby zrobić sobie coś do żarcia. Wyjąłem nóż i zasadziłem się na szaraki. Co zobaczyłem jakiegoś to rzucałem w niego nożem i klnąc szedłem szukać go w krzakach. Nie trafiłem ani razu. Zupełnie wyszedłem z wprawy, kiedyś, u Mistrza, to umiałem polować. Gdybym miał chociaż mój łuk.. Ale on został „Pod Kogutkiem” a tam nie mogłem wrócić...

Po pewnym czasie natrafiłem na ślady jeleniej rodziny. Podążając świeżym tropem dotarłem do takiej małej polanki. Na jej środku zobaczyłem jelenia – stał razem z małymi i samicą i coś żuł. Wiatr wiał w moją stronę. Nożem jelenia nie miałem szans zabić, ale małe? Najprawdopodobniej tylko stracę nóż, ale byłem już dosyć głodny i zdesperowany.

Podszedłem bliżej. I bliżej. I bliżej. Za blisko. Pod nogą trzasnęła mi sucha gałązka. Bydlęta prysnęły na wszystkie strony i usłyszałem takie dziwne „bzzt-tuk”. Cholera.

Trzymając dłonie z dala od ciała powoli wyprostowałem się. Koło mojej głowy wbita w pień drzewa kołysała się strzała. Kątem oka obejrzałem ją sobie - samoróba, ale profesjonalna. Zarówno bełt jak i brzechwa idealnie wykonane. Znowu wpadłem. Przez myśl przeszła mi idea samobójstwa. Odłożyłem ją na później jako warta rozważenia.

Strzelała do mnie kobieta - jak się okazało całkiem zgrabna kobieta. Była jedną z tych przedstawicielek swej płci, dla których mężczyźni tracą głowy i pieniądze. Jej oczy były niczym dwa szmaragdy, zielone i przepastne znamionowały silną wolę, intelekt i namiętność zdolną poruszyć skałę. Jej włosy, czerwone i długie, splątane w pokręcone loki spadały na najdoskonalej ukształtowane ramiona jakie w życiu widziałem. Jej nosek, wąski i długi stanowił idealne dopełnienie pełnych, czerwonych i zmysłowych ust., które tylko całowałbyś i całował i całował - do utraty tchu. Jej piersi były jedyną rzeczą dla której przerwałbyś całowanie jej ust - jak dojrzałe jesienne jabłka rozsadzały skórzany kubraczek, który opinał jej jędrne dwudziestoparoletnie smukłe i seksowne ciało. Ruszała się jak kot. Głos gdy się odezwała miała matowo-chrypliwy, sprawiał, że schło mi w gardle i nie mogłem zebrać myśli... Jeśli miałem umierać to zdecydowanie z jej rąk. I najlepiej na zawał. W łóżku.

Jeszcze nie wiedziałem czy strzeliła do mnie, czy do jelenia? Muszę przyznać, że byłem zdziwiony jej profesjonalizmem w posługiwaniu się łukiem, kobiety rzadko robią coś poza laską i rodzeniem dzieci a i nawet to rzadko robią dobrze.

Z drugiej strony - nie wiem dlaczego, ale byłem pewien, że ona robiła laskę po prostu wspaniale.
Spróbowałem się uśmiechnąć.

- I co się głupio szczerzysz...

Uśmiechnąłem się jeszcze szerzej. Niejasno zdawałem sobie sprawę, że wychodzę na idiotę.

- Spłoszyłeś mi jelonka wartego paru dni w Twin Hills... Z uwagi na fakt, że to ja trzymam łuk, a nie ty i na fakt, że jestem potwornie, potwornie wściekła na twoim miejscu nie robiłabym żadnych debilnych sztuczek czy gestów. Na twoim miejscu już w tej chwili zaczęłabym mnie przekonywać dlaczego mam ci nie odstrzelić jaj. To tylko sugestia, ale...

Wyglądało to na dobry pomysł. Zacząłem ponownie opowiadać o przeżyciach paru ostatnich dni. Z niewiadomych do końca dla mnie przyczyn pominąłem epizod ze szczerbatą dziewuchą, w pewien sposób byłem przeświadczony, że nie byłby to najlepszy pomysł. Kiedy opowiadałem jej o piwnicy Zenona przerwała mi, wyciągnęła krótki miecz, który nosiła przewieszony przez plecy i podeszła sprawdzić ranę na mojej szyi. Czubek ostrza boleśnie wbijał się w miejsce gdzie nogawki moich pludrów spotykały się z sobą, ale kiedy tak stała koło mnie i lustrowała moją szyję, a potem rozchylała poły mojej kurtki by obejrzeć ranę na boku, kiedy jej delikatne i długie paluszki muskały me szczupłe i idealnie ukształtowane ciało, wtedy poczułem, że to jest to. Zacząłem wzdychać, często a gęsto co zdziwiło ją nieco, odsunęła się ode mnie, ponownie wzięła w ręce łuk i kazała mówić dalej. Jak widać bardziej ufała swym umiejętnościom strzeleckim niż walce wręcz.

Kazała mi powtórzyć jak wyszedłem z miasta. Ponownie powstrzymałem się przed opowiedzeniem jej jak mnie obsikano, nie chciałem burzyć wspaniałego image jaki z pewnością ukształtowałem swą opowieścią. Kiedy wspomniałem o czarnym lotosie mruknęła „czarny lotos... znowu w Twin Hills...” i od tej pory wydawała się być już nieobecna, zatopiona w myślach.

Koniec końców uwierzyła mi. Miała mnie za idiotę, tak jak większość ludzi, którzy się ze mną zetknęli i nie poznali mnie dokładniej. Nie wydawałem jej się groźny. Wzięła mój nóż. I kazała i iść przed sobą. Nie wiedziała o drugim nożu, który miałem w bucie. Inna rzecz, że nie zamierzałem jej zabijać, ani kaleczyć. Chciałem byśmy się zaprzyjaźnili.

Zwierzyłem jej się, że od dawna nic nie jadłem. Nakarmiła mnie, mieszkała w szałasie w środku lasu. Ja się okazało pochodziła z podgrodzia Sivonu, jej bracia za młodu weszli na drogę przestępstwa i zadarli z lokalnymi watażkami. Z racji, że byli młodzi i niedoświadczeni dostali w dupę i teraz bez oczu i jaj żebrali na ulicy. Rodzice szybko umarli, wujek zszedł na syfa i z całej rodziny zdolna do radzenia sobie samodzielnie została tylko ona. Zaczęła uczyć się łucznictwa u lokalnego machera od tych spraw, dowódcy straży miejskiej. W zamian dawała mu dupy. Kiedy już się nauczyła to postanowiła przestać dawać mu dupy, ale wtedy on postanowił ją aresztować za prostytucję i przemyt czarnego lotosu. Za to pierwsze groziły baty, za to drugie - śmierć.

Ostrzeżona w porę przez jego zastępcę (któremu też dawała dupy) uciekła do lasu i od tej pory (czyli od trzech miesięcy żyła sobie tu w lesie, korzystając z ciepłego lata i kłusowała. Upolowane zwierzaki sprzedawała handlarzom futer z Twin Hills, Sivonu i innych miast.

Ot, jeszcze jedna, typowa historia dziewczyny skrzywdzonej przez los...

Zasypialiśmy na oddzielnych posłaniach. Ale matka natura zdziałała to czego my nie byliśmy w stanie - zimno kazało jej przeczołgać się na kolanach do mojego posłania i lec w mych ramionach.

- Jesteś paskudny, ale kocham cię - usłyszałem a potem wszystko pokryła różowa mgła i kucyki ninja...

Rankiem wstałem i poszedłem się umyć do kryształowego strumyczka szemrzącego obok naszej norki. Potem wstała Łucja - tak miała na imię. Razem poszliśmy w las i zaczęliśmy polować. Kiedy się przekonała, że nieobca jest mi sztuka strzelania z łuku, dała mi swój drugi i zaczęliśmy kłusować razem. Zarobiliśmy w ten sposób trochę grosza, a ja wykurowałem się i doprowadziłem do stanu pełnej używalności. Była to idylla. Ale nadchodziła jesień. Trzeba było coś zdecydować, w lesie żyć niepodobna. Ponadto, dziwne plotki dobiegały z Sivonu i Twin Hills...

Rozdział 7
...przejezdni kupcy mówili, że Baron de Bellem, burmistrz Sivonu zarządził zbudowanie spółdzielczych kamienic dla mrących z zimna kłusowników. Zamieszkali tam z Łucją, dorobili się doborowego regimentu uroczych rudych półelfiąt-łuczników i żyli długo i szczęśliwie aż do późnej starości...

Podły giez, który za nic miał wszystkie świętości przerwał brutalnie senne marzenia Lokisa. Próbował jeszcze na chwilę zamknąć oczy, by uchwycić strzępki cudownego snu, ale celnie wymierzony kopniak sprawił, że zamieniły się w obłoczek nicości.

- No, darmozjadzie - Łucja była najwyraźniej w dobrym humorze - Zmarnowałeś mi wczorajsze polowanie, więc najwyższy czas, abyś przestał się wylegiwać i zaczął odpracowywać swój dług wdzięczności - Mówiąc to, przeciągnęła się uroczo. Szwy jej przyciasnego kubraczka zatrzeszczały niepokojąco.

Niestety, jak się okazało, wyobrażała sobie spłatę długu wdzięczności w nieco inny sposób niż chętny i zawsze gotowy Lokis. Nie wypadało jednak odmówić. Uginając się pod ładunkiem skór przytroczonym na plecach podążył więc przez leśne ostępy, a jedyną pociechą był widok krągłych pośladków idącej przed nim dziewczyny. Nie licząc śpiewu ptaków, ciepłego, jesiennego słońca i złotobrązowej zieleni listowia. Niestety, Łucja okazała się odporna na piękne widoki i sugestie o niezobowiązującym postoju na jednej z cudownych trawiastych polanek. Tak, jakby było ważne, czy dotrą na miejsce przed zmrokiem. Przecież jesienne noce były takie piękne - szelest opadających liści, blask księżyca w pełni... Eeech... Lokis zadumał się nad swoją romantyczną naturą...

Zamyślony nad pięknymi okolicznościami przyrody (i nie tylko) nie zauważył, że idąca przed nim Łucja daje mu ręką znak, aby zatrzymał się. Zatrzymał się więc na plecach dziewczyny, co okazało się być wcale przyjemnym przeżyciem...

Pełnię władz umysłowych przywróciły mu odgłosy rozmów, gdzieś po lewej. Nie brzmiały jak konwersacja towarzyska, wręcz przeciwnie. Biorąc przykład z Łucji, która nagle zniknęła gdzieś w zaroślach zamarł skulony za pniem stuletniego dębu. Odgłosy kłótni stały się bardziej intensywne.

Ziggy nerwowo poszukiwał brudu pod swoimi paznokciami. Zgodnie z przyzwyczajeniem używał do tego jednego ze swoich noży, a że ostrzył je dobrze, wkrótce na jednym z palców pojawiła się kropelka krwi. Zaklął szpetnie i zmusił się do schowania klingi. Debile! Czy oni nie rozumieją, że od powodzenia ich „wycieczki” zależy los ich własnej dupy? Zenon od czasu tej wpadki z tym elfem stał się bardzo nieprzyjemny dla swoich podwładnych, więc wolałby mu się nie pokazywać bez dobrych nowin... Z tych nerwów poczuł, że musi zrobić kupę - usiłując nie słuchać półgłówków obrzucających się obelgami oddalił się w las.

- Kurwa!

- No przecież mówię, że kurwa!

- Kurwa, trzeba mu wyłupić drugie oko!

- Pojebało? To jak nam będzie wskazywał drogę?

- Jaką drogę? Przecież nie chce nam wskazać drogi!

- To mu obetnijmy jaja!

- Nieee... tylko nie jaja! Nie znam drogi! Ja naprawdę nie wiem gdzie jest ta polana! Nie wiem! Nie wiem - naprawdę, mówiłem wam przecież że prowadził mój bra... braaaaAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAT!

...

- I co kurwa?

- I nic.

- Co nic!? Pomóż mu kurwa, bo się zaczyna wykrwawiać!

- A mówiłem, że trzeba mu wyłupić drugie oko?!

Lokis ostrożnie wyjrzał spomiędzy listowia. Na polance zobaczył kolesia pochylającego się nad kupą zakrwawionych szmat, które były resztkami jakiegoś nieszczęśnika. Widok postaci, która stała obok przyglądając się temu głupawo sprawił, że serce elfa zabiło nieco mocniej - przed oczyma stanął mu niezapomniany incydent w pewnej piwnicy i bezmyślna twarz po drugiej stronie rozżarzonego pręta. Odruchowo sięgnął do bolącego jeszcze boku i natychmiast pożałował, że nie ma przy sobie innej broni prócz noża w bucie. Dwumetrowy murzyn nie wyglądał na takiego, który potrzebuje noża, ale z jego pasa zwisała groźnie wyglądająca okuta pała.

Kolega murzyna zdołał chyba doprowadzić strzęp człowieka do stanu używalności. Ze swojego miejsca Lokis usłyszał tylko ciche jęki, jakby próbujące czemuś zaprzeczać, ale dwaj oprychowie pochylili się ciekawie nad zezwłokiem nadstawiając ucha.

- Nie próbujcie nawet ruszyć dupą, albo odstrzelę wam jaja - kwestia dotycząca jaj zabrzmiała jakby znajomo. Spomiędzy drzew na drugim krańcu polany wyszła Łucja z napiętym łukiem. Co za kobieta! - widok dzielnej wojowniczki walczącej o wolność i sprawiedliwość w skórzanym opiętym kubraczku po prostu zamurował Lokisa. Jej loki rozwiane wiatrem wyglądały jak płomienie, a falująca pierś nie pozwalała oderwać od siebie wzroku. Oprychy powoli wyprostowały się odwracając się w jej kierunku.

- Nawet o tym nie myśl, bezmózga kupo mięśni - słysząc to, Lokis podziękował stwórcy za niepozorną budowę ciała - To, że jestem kobietą nie oznacza, że nie jestem w stanie wpakować ci tej strzały prosto w oko!

Osiłek zatrzymał się wpół kroku. Ręka jego kompana zamarła w drodze do rękojeści noża. Ptaki przestały ćwierkać. Zrobiło się bardzo cicho. Za cicho.

Wszystko potoczyło się zbyt szybko. Nagle, o kilka metrów od Łucji zaszeleściły zarośla. Zdezorientowana dziewczyna zwróciła się w tamtą stronę. Na to tylko czekała bezmózga kupa mięśni - murzyn skoczył do przodu, ale nie docenił łuczniczki. Świsnęła zwalniana cięciwa łuku. Niestety, strzała nie trafiła w oko - grot zagłębił się w lewym bicepsie, co jednak nie powstrzymało pędu stukilogramowego ciała. Łuczniczka padła na ziemię pchnięta przez padającego osiłka. Szybko chwyciła za jedną z rozsypanych na ziemi strzał, ale wtedy coś mignęło w promieniach słońca. Cichy stuk; głowa dziewczyny odskoczyła, a jej ciało osunęło się na ziemię.

Dopiero wtedy Lokis uzmysłowił sobie co się stało. Z trudem powstrzymał się, aby nie wyskoczyć na polanę - do porządku przywołało go wspomnienie pewnego wieśniaka, który rzucił się kiedyś z widłami na grupę zbrojnych. Całą siłą woli zmusił się do schowania noża. Na ziemię upadła kropelka krwi z przygryzionej wargi.

Z szeleszczących zarośli wyszedł uśmiechnięty Ziggy podrzucając w ręce niewielką stalową kulkę. Popatrzył na klnącego osiłka, który trzymał się za ramię i podciągnął opadające portki.

- No i co chłopaki? - powiódł drwiącym spojrzeniem po swoich kompanach - Zostawić was na chwilę samych, a potopilibyście się we własnym moczu...

Rozdział 8-9
Po miło przespanej nocy (miałem piękne sny...) i niezbyt zachęcającym ranku nastał typowy dzień. Fakt, że Łucja była idiotką był pewną niespodzianką. Mimo moich bardzo gorących uczuć dla tej kobiety jej pomysłu z atakowaniem tych facetów nie mogłem ocenić inaczej niż jako totalny debilizm i niewyszukaną formę samobójstwa.

Mogła po prostu olać tego nieszczęśnika, którego z takim upodobaniem męczyli - i tak już mu niewiele brakowało, a szanse na powrót do zmysłów i zdrowia miał zerowe.

Mogła powystrzelać ich z łuku jeżeli już koniecznie chciała kogoś zabić.

Ale nie, polazła sama w środek bandy, nie poczekała nawet by zobaczyć ilu ich jest, tak po porostu; idę sobie, patrzę: fachowcy od zabijania, no to pomierzę do nich z łuku. Jaka kretynka. Ciekawe co chciała dalej z nimi zrobić. Aresztować? Chłe, chłe, chłe. Już widzę jak ten facet, którego puściła kantem w Sivonie cieszy się, że przywiozła mu dwóch bandziorów z Twin Hills. Pewnie sądziła, że padnie przed nią na kolana dziękując jej za dodatkową robotę. No, a na pewno przebaczy jej ten kant jaki mu odwaliła. Bogowie... Idę do Trzech Kamieni i mam ją gdzieś!

Szedłem sobie przez las i mamrotałem sam do siebie. Spieprzałem, to oczywiste, każdy by to zrobił na moim miejscu. Już poznałem tych kolesi i nie chciałem ich więcej znać. A na wspomnienie tej idiotki to mnie taka złość brała, że hej. Na przykład na wspomnienie jak mnie poczęstowała jedzeniem, dała skóry do okrycia, wpuściła do swego zaimprowizowanego domu... Na przykład, że była pierwszą osobą od dłuższego czasu, która mi zaufała i nie chciała mnie zabić. Nawet zranić mnie nie chciała.

Kurwa.

Szedłem dalej. Nic mnie nie obchodziło, że była śliczna i zupełnie nie zasługiwała na Ziggiego i tego czarnego. Trzeciego nie kojarzyłem, ale coś mi mówiło, że on też nie jest zbyt delikatnym kawalerem. Szczerze mówiąc to miałem zupełnie w nosie, że być może właśnie w tej chwili jej delikatne kruche ciało drży jak różany liść pod dotykiem wielkich paluchów czarnego, a na jej mlecznobiałą szyję kapie ślina zmieszana z nie przeżutym do końca tytoniem.

Kurwa.

Usiadłem pod dębem, który akurat się napatoczył. To była taka mała leśna polanka, ze strumyczkiem przez środek i tym wielkim starym dębem, dokładnie w centrum. Ładna polanka.

Siedziałem tak i nie wiedziałem co ze sobą zrobić. Chlipnąłem raz i drugi. Puściłem bąka.

- Przestań! - dobiegł mnie jakiś głos. Podskoczyłem i rozejrzałem się. Nikogo...

- Co? Kto...? - zabełkotałem. Widocznie zaczęły się omamy, albo co.

- Nie pierdź. To święty dąb - Głos dochodził z góry.

Spojrzałem na gałęzie nad mą głową. Na wysokości jakiś dziesięciu metrów wygodnie rozpartych w konarach dębu siedziało dwóch w sztok pijanych druidów. Ciągnęli wino ze sporej wielkości bukłaczka, na gałęziach wokół wisiały inne bukłaczki, trzcinowe plecionki pełne sera, chleba i jabłek oraz porozrzucana garderoba. Faceci byli zupełnie nadzy, mieli długie siwe włosy, w szpic przystrzyżone bródki i długie, podkręcone i napomadowane wąziutkie wąsy. Na piersiach kołysały im się jakieś wisiorki i amulety. Wyglądali na zadowolonych z siebie i z życia, w pełni zrelaksowanych. Kompletne przeciwieństwo mnie samego.

Ten, który opowiedział mi o świętym dębie przechylił się niebezpiecznie do tyłu i pociągnął tęgi łyk napoju. Drugi zezował na mnie spod oka, nie zmienił jednak pozycji gdyż najwyraźniej się opalał.

- Poza tym to cuchnie- dodał łaskawie.

- O tak, capi niemiłosiernie - zgodził się ten pierwszy.

- Przepraszam - powiedziałem.

- Nie przepraszaj.

- Nie musisz.

- Widzisz, jesteśmy wyrozumiali.

- Niezwykle wyrozumiali.

- Niesamowicie, niezwykle wyrozumiali.

- Jesteśmy boscy w naszej wyrozumiałości.

- Jesteście pijani - zaczynali mnie denerwować. Skuci w sztok świetnie się jak widać bawili moim kosztem.

- Pijani? O tak, jesteśmy pijani, a jakże. I to jak!

- Jesteśmy niesamowicie pijani.

- Urżnięci.

- Skuci.

- Złojeni.

- Przestańcie!! - wrzasnąłem. Czułem że wariuję.

Podziałało. Ten co ciągnął z gąsiorka zakrztusił się i mało co nie spadł gałęzi. Drugi otworzył w końcu oczy i spojrzał na mnie z zaciekawieniem.

- Kutas - powiedział ten pierwszy - Mało nie spadłem - zwierzył się drugiemu.

- Idź sobie - powiedział do mnie drugi - Jesteś spięty. Psujesz atmosferę. Psujesz nam zabawę.

- Właśnie. Wyluzuj. Albo spadaj. Masz - podał mi bukłaczek.

- Nie chcę...- nagle zrobiło mi się wszystko jedno. Usiadłem gdzie stałem i zacząłem tępo patrzeć przed siebie.

- Mam was w dupie. Mam tam cały świat. Ja tez tam tkwię bo jestem dupkiem. I tchórzem. Załamałem się i to jest ten moment gdy ktoś powinien mnie podźwignąć i dodać mi wiary w samego siebie. Bo mi jej brak. Nikt mnie nie lubi. Eeech...

- Możemy dodać ci wiary w siebie.

- W ciebie.

- No, w ciebie. I podźwignąć.

- Na duchu. Widzisz - jesteśmy fachowcami.

- To co masz w sobie decyduje o twoim ja.

- Właśnie - nigdy się nie poddawaj.

- To ty jesteś osią twego wszechświata.

- Inni są uzupełnieniem.

- Projekcją twego libido.

- To dyskusyjne.

- Zaczynasz znowu?

- Dobra, zostawmy to...

- Uwierz w siebie.

- Odrzuć przesądy i głupie uwarunkowania społeczne.

- To, że jesteś elfem nie znaczy, że jesteś gorszy.

- Z jednym okiem też możesz mieć Łucję.

- Gorzej jakbyś nie miał jaj.

- Dużo gorzej.

- Skąd wiecie?...

- Jesteśmy druidami.

- My wiemy wszystko.

- Jest szansa.

- O tak!!!

- Tylko ty możesz uratować Łucję.

- Śpiesz, śpiesz nim będzie za późno.

- O tak!!!

- Śpiesz lotem jaskółki, lotem łabędzia, zresztą, jak chcesz, bylebyś stąd poszedł, i uratował ją z rąk tych odrażających oprawców.

- Jak? Jak mam uratować Łucję?!

- No...

- No co?

- No... Nie powiemy. Sam musisz na to wpaść.

- Nie dam rady! Są za silni.

- Dasz radę. Masz, oto święty liść dębu - rzucił mi żołędzia.

- To żołędź.

- Jak chcesz. On doda ci sił.

- Dziękuje wam o szlachetni i mądrzy druidowie. Teraz, z tym świętym żołędziem, wiem, że mogę dokonać tego czegom się lękał. Jak brzmią wasze imiona abym wiedział komu mam dziękować i za kogo modły wznosić?

- Ja jestem Młody(1) - powiedział ten co się opalał - A ten to Radocha(2). - dodał wskazując na swego kumpla.

- Żegnajcie!

- Cześć...

Wracałem do miejsca gdzie czekała na mnie Łucja. Jak sądziłem nie minęło jeszcze półtorej godziny od czasu gdy ją pojmano. Miałem szansę. Musiałem mieć.

(1) W oryginale: jung (niem)
(2) W oryginale: freud (niem)

„Brudas” Huck westchnął. Los go nie rozpieszczał – wśród ludzi Zenona panowała atmosfera wzajemnego zrozumienia, ale Ziggy miał ostrzejszy nóż, a Nguyen mógł go rozprasować na drzewie nawet z przestrzeloną ręką. Rad nierad przyglądał się więc rzeczowej dyskusji swoich kompanów na temat równouprawnienia konsumentów i próbował cierpliwie czekać. Jak to zwykle bywa, sprawa rozbijała się o komitet kolejkowy. Nie było łatwo. Czekać też nie było łatwo - widok gustownie związanej dziewczyny potrafił pobudzić wyobraźnię nawet kogoś takiego jak Nguyen...

- Kurwa! Ja pierdolę!

- Nieprawda! Ja! Ja mam większe fi!

- A ja... uch?... Ja... rozmiar afrykański! No i... uch... ja pierwszy ją zobaczyłem!

- Pewnie, a jakbym nie wrócił, to miałbyś teraz trzecie oko!

- Uch?

- No właśnie, spróbuj najsamwprzód pomyśleć! I odsuń się, czarnuchu! Patrz i ucz się!

- Uch!?

Sprawne, wygimnastykowane palce Ziggiego w mig poradziły sobie z rzemieniem, który jakimś cudem do tej pory zdołał powstrzymywać piersi Łucji przed rozerwaniem skąpego przyodziewku. Nastała krótka chwila ciszy. Ciszy, w której słychać było tylko odgłosy kapiącej obficie śliny. Ręce złodzieja zadrżały (legendarna zręczność zawiodła) - rozległ się odgłos dartego przyodziewku. Dartego na strzępy (zawiodło nie mniej legendarne opanowanie). Zaśliniony Ziggy wylądował między boskimi półkulami z całych sił próbując ściągnąć spodnie zanim...

Za późno. Zawiódł go własny organizm.

- Nie, nie, nie! - Ziggy z rozpaczą wpatrywał się w rosnącą na spodniach plamę wilgoci - To niemożliwe! Przecież jadłem marchewkę! I piłem tran, tak jak kazała mamusia! Prowadziłem zdrowy tryb życia! Bogowie! Za co? Dlaczego karzecie mnie w taki sposób?!

Padł na kolana cicho pochlipując. Nagle jakaś straszna siła uniosła go w górę...

- Uch?! ... Nazwałeś mnie czarnuchem?

Jeremiasz „Brudas” Huck dochodził. Wypróbował z rudą już wszystkie możliwe pozycje, które widział kiedyś na rycinach w gabinecie szefa. Było Bosko! Ta ruda dziwka była lepsza od Zośki i Kaśki, które podglądał kiedyś w kąpieli. Ba! Była nawet lepsza niż Maryśka, która śniła mu się zeszłej nocy! Właśnie wiła się u jego stóp... patrząc z dołu uległym wzrokiem była gotowa spełnić każde życzenie swojego Pana... Huck sapnął z rozkoszy, zacisnął zęby i zwiększył tempo. Jego prawa ręka wyglądała jak rozmazana smuga... Wtedy, właśnie wtedy gdy burza rudych włosów ogarnęła jego krocze...

...Lokis zaciągnął garotę na gardle ofiary. Nieświadomy niczego nieszczęśnik wyprężył się jak struna i pobliskie drzewa opryskał obfity strumień nasienia. Gałki oczne wyszły mu z orbit, a usta rozchyliły się próbując wydać jęk rozkoszy. Wierzgał i szarpał się, rzucił elfem o drzewo, ale ten nie zwolnił uścisku. Był pewny sukcesu („niech nikt mi nie mówi, że facet, który patrzy na swego kutaska i trzyma go jedną łapką i ma opuszczone spodnie nie da sie udusić”) a determinacja dodała mu sił. Walczący upadli na ziemię. Szamotanie nie trwało długo - wraz ze spermą z ofiary szybko uciekało życie... Ciało Hucka znieruchomiało.

Elf wygrzebał się spod zwłok, wytarł z obrzydzeniem rękę o kubrak i przyjrzał się rozanielonej twarzy trupa. „Krew, mocz i sperma!” - zadumał się nad swoim losem - „Kiedyś zaśpiewają o tym bardowie!”.

Nie było jednak czasu na zadumę. Gdzieś tam, na polanie czekała na niego bezbronna Łucja, wydana na pastwę złym, brudnym, niedelikatnym i niewyżytym zbirom! Oczyma duszy widział jej nieskazitelne (tamten dupek, szef straży nie liczył się wcale), delikatne ciało plugawione rękami okrutnych oprawców. Krew w nim zawrzała, zęby zgrzytnęły złowieszczo, a jego dłoń zacisnęła się na świętym żołędziu. To przywróciło mu zdrowy rozsądek... Opanował się, i pomny rad uczynnych druidów ruszył cicho w stronę polany...

Dwie skulone postacie siedziały w milczeniu odwrócone do siebie plecami. Od czasu do czasu któryś z siedzących próbował spojrzeć ukradkiem w kierunku przywiązanej do pnia drzewa kobiety, ale po napotkaniu jej drwiącego spojrzenia natychmiast odwracał głowę...

- Eee... - zagaił nieśmiało Nguyen - a może by tak...

- Zamknij się - zgasił go Ziggy - nie pierdol.

- Nno, ale...

- Nie pierdol, powiedziałem - Pojednawcza postawa Nguyena nie wystarczała aby ukoić zranioną dumę prawej ręki Zenona. Kiedy szef się dowie... a kiedy dowie się reszta bandy...

- Ale, myślałem...

- Hę?! - Ziggy odwrócił się i badawczo przyjrzał murzynowi.

- Myślałem, że Brudas...

- A właśnie - zreflektował się Ziggy - gdzie się podział Brudas?

...

- Chłopaki! - gdzieś z zarośli rozległo się wołanie - chłopaki chodźcie tu!

- A co ty tam, kurwa, robisz? - Ziggy rozejrzał się próbując wypatrzyć kompana.

- Zbieram zioła! Chodźcie! Mówię wam! Chłopaki!

- Pojebało cię Brudas? Po cholerę ci zioła? Grzybki?

- Nieee, chłopaki! - głos Brudasa dochodził z bliżej nieokreślonego miejsca, ale słychać go było całkiem wyraźnie - Tu rosną fantastyczne zioła! To koper bulwiasty!

- To wsadź sobie ten koper w kuper! - wykrzyknął lekko już wkurzony Ziggy, a nieoczekiwany rym poprawił mu nieco humor.

- He, he... - zarechotał Nguyen - w kuper!

- Ale... chłopaki! No chodźcie! Nie słyszeliście o koprze? O słynnej wiagrze, o Koprus Fallus Bulvialis?!

- Huh? - Nguyen zmarszczył czoło - O wiagrze?

- Zaraz, zaraz... - Ziggiemu zaczęło świtać - Brudas, mówisz o tej wiagrze, od której podobno staje na... - popatrzył na związaną Łucję i przełknął ślinę - ... na długo?

- Taaa! Chodźcie chłopaki! Jest tu tego pełno! Cały krzak kopru bulwiastego! Stanie wam aż do Wielkiej Nocy! Chodźcie, bo już się kończy...

Takiego dictum nie trzeba było powtarzać dwa razy. Oprychów wymiotło, a Lokis odetchnął z ulgą i otarł pot z czoła. Jeszcze z pół minuty i nie dałby rady dłużej podtrzymać iluzji... Zebrał się w sobie i ostrożnie wszedł na polanę... Przemykając z cienia do cienia dotarł do miejsca gdzie leżał rozsypany ekwipunek Łucji. Szybko pozbierał strzały i łuk, po czym wsłuchując się w nawoływania błądzących bandytów cicho ruszył w stronę związanej dziewczyny.

Kiedy jego wzrok spotkał zdziwione spojrzenie Łucji poczuł, jak coś dodaje mu skrzydeł. Wyprostował się, spróbował przybrać nonszalancką pozę. Sięgnął po nóż i spróbował zakręcić nim jak pewien nożownik, którego spotkał kiedyś w Yibroak. Nie wyszło. Cóż...

Oprychy zaczynały się denerwować. Lokis usłyszał ich gniewne głosy zbliżające się do polany, zebrał więc resztkę sił, wyszeptał zaklęcie i wykonał zawiły gest...

- Chłopaki! Chodźcie! Znalazłem drugi krzak! Tutaj! Jeszcze więcej wiagry! - głos był słaby i urywany, ale zrobił swoje. Odgłosy łamanych gałęzi oddaliły się w jego kierunku. Nie zwlekając dłużej, elf rozciął więzy Łucji i pomógł jej podnieść się na nogi.

- Szybko! Musimy spieprzać! Zaraz trafią na trupa! - wykrztusił tylko i pociągnął osłabioną dziewczynę w gęstwinę lasu...

Dwie milczące postacie pochylały się nad zwłokami.

- Widzisz - Ziggy podrapał się po jajach i przybrał mentorski ton - Widzisz Nguyen - są rzeczy, z którymi nie należy przesadzać.

Nguyen jeszcze raz spojrzał na ciało Brudasa i zamyślił się tak głęboko, jak tylko mógł.

Było ciemno, na tyle ciemno, że nie widział już gałęzi smagających go po twarzy. Zdążyło mu to zresztą zobojętnieć. Lokis poczuł, że nie da rady dłużej ciągnąć ze sobą omdlałej dziewczyny. Kręciło mu się w głowie, świstało w płucach (a Mistrz mówił, żeby nie palił tego zamorskiego świństwa), rana w boku odezwała się na nowo. Łucja jęknęła i zawisła mu na ramieniu całym ciężarem. Nie mając siły szukać dobrego miejsca na nocleg ułożył ją pod omszałym głazem i padł obok. Stres, zmęczenie i cała reszta sprawiła, że nawet nie zdążył zamknąć oka zanim ogarnął go sen.

Ciemności rozdarł nieśmiały sierp księżyca, któremu udało się wychynąć na chwilę spomiędzy gęstych chmur. Spośród potrzaskanych kamieni wypełzła jaszczurka zbudzona nagłym szelestem. Zwinnie wspięła się na duży kawał muru porośnięty mchem i zamarła w obronnym odruchu. Na polankę wkroczyła zakapturzona postać, światło księżyca błysnęło na zakrzywionym ostrzu noża. Przybysz rozejrzał się i ostrożnie podszedł do zrujnowanych schodów. Niegdyś prowadziły pewnie do piwnic zrujnowanej budowli, dzisiaj - zasypane gruzem były tylko głęboką jamą w ziemi. Jaszczurka zasyczała, koniuszek rozdwojonego języka zawibrował w powietrzu.

Intruz schował nóż i zszedł do dziury. Pracował cicho, a na krawędzi jamy pojawiały się, jeden po drugim, niewielkie pakunki owinięte w przybrudzone ziemią płótno. Chmury powoli zasłoniły księżyc. Znowu zrobiło się ciemno.

Kiedy ciemności rozproszyły się wśród ruin nie było żadnego śladu pobytu nocnego wędrowca. Jaszczurka przewędrowała powoli po kamiennym bloku, jej łuski błyskały w świetle księżyca. W miejscach, w których mech nie zdołał pokryć kamienia pokazały się dziwne, starożytne runy, nadgryzione zębem czasu, ale nadal czytelne. Jaszczurka nie przejęła się nimi zbytnio, ześlizgnęła się po jednej ze ścian i ukryła w rozpadlinie. Księżyc skrył się za chmurami. Nic więcej nie przerywało snu dwóch wtulonych w siebie postaci skrytych pośród omszałych kamieni.

Rozdział 10
Niebiański śpiew ptaków i ożywcza moc porannego chłodu sprawiły, że obudził się świeży, rześki i przepojony chęcią życia. Hrabia Lokis otworzył oko w altance swojej letniej posiadłości. Urządzono ją bardzo gustownie, otoczenie miało bowiem imitować ruiny pradawnej świątyni, którą dżungla objęła w swoje posiadanie. Zgodnie z życzeniem hrabiego omszałe głazy i pozostałości murów rozrzucono pozornie bez ładu i składu, co podkreślało dyskretny urok tego dzikiego zakątka. Piękno okoliczności przyrody zawsze dobrze robiło na potencję. Hrabia przeciągnął się na puchowym posłaniu, które imitowało mech i ściółkę leśną i sięgnął ręką w poszukiwaniu swojej ulubionej kochanki...

...właśnie, posłanie było jeszcze ciepłe, ale gdzie się podziała Łucja?

Miałem sen. Piękny sen. W tym śnie pewien elf imieniem Lokis okazał się dzielny i odważny. Uratował śliczną dziewczynę z rąk zbójów. Po tym jak ją uratował, to nawet jej nie tknął palcem, tylko zasnął. A po tym jak zasnął, to laska nawiała nie mówiąc ani słowa. O tym wydarzeniu jeszcze długo po fakcie śpiewali skaldowie po wsiach i miasteczkach budząc pełne zadumy westchnienia młodych rycerzy i chichoty równie młodych panien. „Święty czy Debil”- ta kwestia zachowuje swą aktualność niezależnie od epoki czy klasy społecznej.

Tak sobie gderałem pod nosem obudziwszy się nad ranem. Cały czas pamiętałem dotyk jej ust na moim uchu tego jednego razu gdy przemogła w sobie wstręt i mnie pocałowała.

Obudziłem się w bardzo dziwnym miejscu. Jakieś dziwne ruinki, chyba jedna z leśnych kapliczek poświęcona pomniejszemu lokalnemu bóstwu. Cóż, przynajmniej jej nie sprofanowaliśmy. Zniszczenia jakich tu dokonano były znaczne, ktoś musiał być bardzo cięty na właścicieli budowli, nie zadowolił się bowiem spaleniem dachu i splądrowaniem wnętrza, ale przyłożył się też solidnie do burzenia ścian. Na resztkach, które ostały się z pogromu widniały płaskorzeźby nieprzyjemnie wyglądających stworów i mnóstwo dziwnych symboli. Zaciekawił mnie nieco kamienny prostopadłościan (ołtarz?) ulokowany w centralnej części ruin - spod warstwy mchu widać było nieźle zachowane runy, ale szczerze mówiąc nie uważałem zbytnio, kiedy Mistrz próbował przekonać mnie do nauki starożytnych alfabetów. Zniechęcony owinąłem kamień w jakąś szmatę i zakląłem, potykając się o kawał gruzu ukryty w trawie. O mało co nie wpadłem przy tym do dziury: na wpół zawalone schody do piwnicy były zasypane w połowie ich długości świeżą ziemią. Zastanowiło mnie to, ale zdecydowałem się nie wtrącać nosa w nie swoje sprawy. Jeżeli ktoś tu coś zakopał, to nie będzie rad jak się dowie, że tu byłem i o tym wiem. A ja miałem już serdecznie dość utarczek z różnymi wariatami, dla których najwidoczniej punktem honoru było urwanie mi jaj.

Sądząc po Słońcu był godzina dziewiąta. Pospałem trochę, nie ma co... Łucji nigdzie nie było widać, zrobiło mi się jakoś tak smutno. W końcu, jeżeli jesteś tym bohaterem, to chcesz by cię tak też traktowano. A nie lekceważono w jawny sposób. Narażałem dla niej kark, a ona co? W nogi? Kopa w dupę? Nieładnie...

Chciało mi się lać i kupę więc odszedłem na bok. Podtarłem się liściem łopianu i zszedłem do szemrzącego w dole strumyczka, aby umyć ręce i zęby (nigdy nie zapominam o myciu zębów. To bardzo ważne dla mnie aby mieć czyste zęby, poza tym kowale traktują leczenie jamy ustnej jako coś w rodzaju wesołego zajęcia ubocznego i nie są skłonni do podnoszenia swych kwalifikacji zawodowych).

Podszedłem do strumyczka i już chciałem rozpocząć obrządki związane z myciem mego zgrabnego i ponętnego ciała, ale zatrzymałem się nagle.

Stała tam, zupełnie naga. Jej boska postać błyszczała tysiącem kropel rosy, które jakby szydząc z mego pożądania wibrowały na górach i dolinach jej ciała przemierzając jej bez pośpiechu i z widocznym ukontentowaniem.

Była pochylona w stronę lustra wody i myła swe piękne długie włosy. Kiedy się wyprostowała i odrzuciła do tyłu głowę stworzyła tęczę kropel, które mieniąc się wszelkimi możliwymi i niemożliwymi do wyobrażenia kolorami opadły na taflę wody. Powoli się odwróciła chroniąc oczy od blasku. Jej piersi zatańczyły obłąkańczy taniec, taniec, którego nigdy nie zapomnę...

- Kto tam jest? - spytała przestraszonym głosem - widocznie charczałem za głośno i mnie usłyszała.

- Ja... - mogę sobie wyobrazić mądrzejszą odpowiedź.

- Jaki ja?

- Lokis.

Podeszła do mnie powoli. Cofnąłem się i poślizgnąłem na błotnistym brzegu rzeki. Kiedy przestałem gramolić się z błota była już przy mnie. Mamrotałem coś bez ładu i składu, że co ona, że odchodzi bez słowa, że się martwię...

- Chciałam szybko wrócić i być czysta...

- ?!

- Dla ciebie... - powiedziała i zarzuciła mi ręce na ramiona. Jej język wepchnął mój język do mego żołądka. Zaczynałem tracić świadomość. Położyła mnie na brzegu rzeki. Zaczęła mocować się z mym ubraniem. Nagle na chwilę zamarła i spłonęła rumieńcem.

- Lokisie...

- Taaak?

- Muszę ci coś wyznać...

- Uch?

- Ja... mam okres - powiedziała i spuściła skromnie oczy - nie wiem jak ty...

- Nie szkodzi. Ja zrobiłem kupę i nie wymyłem rąk...

A potem były tylko kwiaty, szmer strumyka i ciche westchnienia...

Pięć godzin później czule objęci oprawialiśmy ze skóry królika, którego upolowała Łucja. Starałem się nie myśleć, ale czułem, że jestem człowiekiem szczęśliwym.. Tylko - jak długo to szczęście potrwa?

Po sutym obiedzie zaczęliśmy myśleć co by tu dalej zrobić. Łucja zgadzała się ze mną, że zostanie w tym miejscu nie jest mądrym pomysłem. Byliśmy wciąż niedaleko Twin Hills. Prędzej czy później ktoś tu nadejdzie. A ja nie byłem popularną osobą w okolicach Twin Hills. Droga zatem wiodła do Sivonu. Moja droga. Łucja nie mogła się tam pokazać. Nie wiedziałem co robić. Więc starałem się nie myśleć.

Na razie postanowiliśmy wrócić po skóry, które Łucja pozostawiła idąc na ratunek tamtemu nieszczęśnikowi, któremu dogadzali chłopcy Zenona. Był to cały jej majątek, owoc miesięcznej pracy. Nie mogłem powiedzieć „nie”. Inna rzecz, że jakby mi kazała włożyć łapę w ogień też nie powiedziałbym „nie”.

Baliśmy się dać zaskoczyć chłopcom Zenona więc poszliśmy bardzo ostrożnie jedno w odległości 50 kotów od drugiego, ja z przodu z mieczykiem w prawej i nożem w lewej ręce, ona z napiętym łukiem z tyłu. Plan był taki aby nie wdawać się w żadne utarczki, już raczej pozostawić skóry (Łucja uległa mym perswazjom gdy przypomniałem jej niezaprzeczalny profesjonalizm Ziggiego i siłę murzynka). Ale, na wszelki wypadek...

Trochę pobłądziliśmy, gdyż w nocy nie patrzeliśmy gdzie uciekamy, ale gnaliśmy byleby dalej. W pewnym momencie rozpoznałem jednak grupkę skałek, koło której przechodziłem idąc do druidów i z powrotem. Dalej poszło już bez problemów.

Doszliśmy do obozowiska. Ogień już wygasł. Około godziny ostrożnie przepatrywaliśmy teren wokół bacząc czy nie ma zasadzki, ale miejsce wydawało się być czyste. W końcu ubezpieczany przez Łucję wszedłem na polankę, na której poprzedniego wieczoru tyle się wydarzyło. Dwa niewielki pagórki powstałe na skraju łączki znaczyły miejsce gdzie według wszelkiego prawdopodobieństwa spoczywali obecnie więzień Zenona i pechowy onanista. Popiół był zimny.

Wychodziło na to, że nie szukali nas, ale się zabrali i poszli do szefa po rozkazy.

Jak się okazało mieliśmy szczęście, bo nie znaleźli skór Łucji. Wziąłem je na plecy (tym razem był to zaszczyt, a nie obowiązek) i poszliśmy w stronę Sivonu.

Szliśmy cztery godziny od czasu do czasu całując się i wymieniając drobne pieszczoty. Raz, gdy Łucja mi obciągała, to krzyknąłem na tyle głośno, że spłoszyłem króliczą mamę, która wraz z maluchami wyszła na wieczorny spacer. Serdecznie się z tego uśmialiśmy.

Tak idąc i wesoło rozmawiając wraz z ostatnimi promieniami Słońca dotarliśmy do wioski Trzy Kamienie. Łucja, jak się okazało, znała tam parę osób i czasami spędzała tam zimne noce („nie bądź zazdrosny, głuptasku”). Kupowali też od niej skóry dając w zamian jedzenie, narzędzia, wino i inne takie. Może okazałem się paranoikiem, ale zanim weszliśmy do wioski dokładnie przyjrzeliśmy się czy nie ma tam kogoś obcego. Ostatnimi czasy w każdym miejscu do którego trafiałem chcieli mi zrobić kuku, tak więc mimo zapewnień Łucji wolałem sam się zatroszczyć o siebie.

W wiosce było cicho i pusto - zmierzchało. Tylko na placu przed gospodą widać było ruch. Kilka postaci krzątało się wyprzęgając konie z dużego wozu okrytego czarną plandeką. Eskorta właśnie zsiadała z wierzchowców. Nawet na skraju lasu słychać było oberżystę pokrzykującego na pachołka, który pośpiesznie otwierał wrota stajni. Normalka. Wetknąłem noże za cholewy butów, mieczyk za pasek (Łucja obiecała załatwić do niego pochwę, wyglądałem jak rzezimieszek z gołą stalą za pasem) i weszliśmy do wioski kierując się ku domowi miejscowego stolarza, znajomego Łucji.

(rozdziały 1-10) (rozdziały 11-20) (rozdziały 21-...)