...

Rozdział 1
Jesień zbliżała się nieubłaganie a chłodne poranki poczęły dawać się we znaki samotnym wędrowcom skazanym na nocleg pod gołym niebem. Jeden z takich właśnie wędrowców obudził się właśnie na skutek rezonansu wychłodzonego organizmu i klekotania własnych zębów. A zęby miał zdrowe, białe i równe – ich wygląd oraz energia z jaką poderwał się na nogi i przeciągnął niemal robiąc mostek utwierdziłaby postronnego obserwatora w przekonaniu, iż ma do czynienia z człowiekiem bardzo młodym. Nijakich obserwatorów nie było jednak w okolicy.

Łazik zdawał sobie chyba z tego sprawę, nawet nie spojrzał na leżącą opodal improwizowanego posłania kuszę i resztki mizernego ekwipunku – jedynym problemem jaki zaprzątał obecnie jego głowę było zimno wsączające się przez nadprute szwy jego zużytego odzienia. Nie zastanawiając się podbiegł na skraj polany, na który wślizgiwały się pierwsze promienie słońca przesiane przez korony drzew. Dopiero po chwili, ogrzany ciepłym, jesiennym słońcem znalazł czas, by zastanowić się nad swoim położeniem.

Nigdy nie starał się nie wybiegać myślami w przód bardziej niż o kilka dni. Po co myśleć o tym, co wydarzy się później, skoro wszystko zmienia się jak w gigantycznym kotle, w którym warzą się zioła? Jeszcze niedawno Merville było jego domem, ledwie dwa tygodnie temu walczył o życie przedzierając się przez Mroczne Bagna, a teraz stał tu – w nieznanym sobie lesie, nie wiedząc co przyniesie mu dzień, gdzie dotrze, kogo spotka, dokąd zmierza i w ogóle po co to wszystko... Gdyby Łazik miał zapędy filozoficzne, znalazłby zapewne wdzięczny temat do egzystencjalnych rozważań. Na szczęście ich nie miał. Wziął się więc odlał, pozbierał swoje rzeczy i wiedziony swoim niezawodnym zmysłem kierunku ruszył w stronę, gdzie wedle wszelkich prawideł natury powinien znajdować się strumień. A gdzie woda, tam najczęściej i zwierzyna...

Chłopak słyszał już szum potoku, gdy pod jednym z drzew mignął mu rąbek burego, podróżnego płaszcza. Zamarł i wstrzymał oddech, lecz jedynymi odgłosami mącącymi ciszę starego lasu był śpiew ptaków i szemrzący nurt strumienia. W pewnym momencie wydało mu się, że słyszy cichy jęk. Odczekał chwilę i ostrożnie obszedł drzewo z kuszą przygotowaną do strzału.

„Przeciwnik” nie wyglądał groźnie – podarty płaszcz okrywał niskiego, chudego chłystka. Rozczochrane czarne włosy i przybrudzona ziemią twarz dopełniała obrazu rozpaczy. Obok ciała leżał porzucony kij i stary podróżny worek z którego wysypał się nędzny dobytek – krzesiwo, hubka i kawałek sznurka. Chociaż Łazik nie dostrzegł żadnych ran ani innych śladów walki, znajda nie wyglądał za dobrze – był chyba nieprzytomny, od czasu do czasu jego ciałem wstrząsał dreszcz, któremu towarzyszył niezrozumiały, skrzekliwy jęk. Twarz chłystka wykrzywiała się wówczas w grymasie pełnym przerażenia. Łazik opuścił broń.

Rozdział 1.5
Uważnie rozglądając się, podszedłem do leżącego. Niestety próba ocucenia go nie dała żadnego rezultatu. Najwyraźniej chłopak był skrajnie wyczerpany lub zatruty. Postanowiłem zająć się nim za chwilę, tymczasem należało jednak zdobyć coś na kolację. Płynący w pobliżu strumień obiecywał, że połów może się udać. Nie potrzebowałem grubej zwierzyny – robienie jakichkolwiek zapasów w mojej sytuacji nie miało sensu, a na posiłek dla dwóch nawet osób spokojnie wystarczyłby zając lub kilka ptaków.

Niedługo potem siedziałem przy mocno dymiącym ognisku, na którym w powyginanym mocno metalowym kubku grzała się woda, w której zamierzałem zaparzyć zioła dla nieznajomego. Akurat miałem przy sobie składniki, z których można przyrządzić wzmacniającą miksturę. Obecność tego młodziana mogła oznaczać bliskość jakiejś osady – jego ekwipunek sugerował raczej, że nie zamierzał wędrować po lesie długo, choć najwyraźniej tak się właśnie stało. Ale wiedziałem, że póki nie uda się do przywrócić do stanu używalności, wszelkie rozmyślania są na nic. Woda zagotowała się.

Oddech obcego, po tym jak wlałem w niego napar, wyraźnie wyrównał się i teraz chłopak zwyczajnie spał. Gdy nadziałem upolowanego liska na kij i zacząłem go opiekać nad ogniem, wędrowiec otworzył oczy.

Znalazłem cię nieprzytomnego. Niedługo będziesz mógł co nieco przekąsić. – rzekłem. Tamten nie odpowiedział, zapadł w sen ponownie.

Gdy mięso przyrumieniło się słusznie, jakby na znak, mój towarzysz podniósł się z ziemi.

- Zabłądziłem bez prowiantu. – wychrypiał. – Chyba jestem ci winien życie.

- Eee..., jeszcze nie jest powiedziane, że nie poderżnę ci zaraz gardła. – Zdjąłem lisa z kija i podałem współbiesiadnikowi spory kawał. – Posil się.

Chłopak rzucił się wręcz na jedzenie. To potwierdzało jego zeznania – wyglądał jakby tydzień nic nie jadł.

- Wyglądasz, jakbyś tydzień nic nie jadł.

- Pięś dni. – odrzekł łykając spory kawał uda. – szedłem z mojej wioski roboty szukać w Twin Hills. Ale pomyślałem se, że skrótem bez las szybciej będzie, ale mi się coś pokręcić musiało i o zmroku ścieżki żem pomylił. No i tak chodziłem i chodziłem, aż sił nie stało.

Przez jakiś czas jedliśmy w milczeniu. Było już dość mroczno. W świetle płomieni jego twarz nabrała ostrzejszych rysów – nie był już dzieckiem. I nie objadał się na co dzień.

- Jestem Jurek – oznajmił.

- Na mnie mówią Łazik. – odrzekłem. – Dziś już nie pójdziemy nigdzie, bo musisz wypocząć. Nie ucieknij mi nigdzie.

Reszta dnia minęła w milczeniu. Spałem czujnie, jak zwykle. Jurek kręcił się niespokojnie i czasem budził mnie jego cichy jęk, o świcie, gdy gość spał jeszcze, rozejrzałem się trochę po okolicy – nigdzie śladu ścieżki, czy drogi – chłoptaś musiał kawał ujść przez pięć dni nawet chodząc w kółko. Swoją drogą dziwne, że tak nie orientował się w terenie. Z myślą, że trzeba Jurka nieco przepytać, wróciłem do ogniska.

Podczas rozmowy przy skromnym śniadaniu, Jurek opowiedział mi nieco o sobie. Pochodził z niewielkiej wioski położonej kilka mil od skraju lasu, na południe stąd. Niespełna tydzień temu, zmuszony biedą, ruszył na północ, do miasteczka Twin Hills. Idąc traktem, można tę drogę przebyć w cztery dni, jednak w linii prostej, jest to tylko dwa dni drogi, gdyż trakt omija leśne gęstwiny. Jurek postanowił więc iść skrótem i zabłądził. Zamierzał znaleźć jakiekolwiek zajęcie, jednak jego specjalnością, można by rzec - talentem, jest garncarstwo. Był bardzo zdolnym uczniem swego ojca i wszystko byłoby dobrze, gdyby nie miał starszego brata, a w warsztacie ojca nie było miejsca dla trzech - zbyt mały. Ruszył wiec za chlebem.

Zwinęliśmy nasze niby obozowisko, i poszliśmy na północ. Słońce stało już wysoko, bo Jurkowi należał się tej nocy dłuższy sen. Teren zaczął się wkrótce wznosić.

- Twin Hills leży u stóp Gór Północnych, między dwoma wzgórzami, które rozdziela rwąca (w tym miejscu) rzeka. Nazywa się Brandywina, ale miejscowi mówią na nią po prostu Rwąca - wyjaśnił Jurek. - Zaczynamy mieć pod górę, co znaczy, że jutro będziemy na miejscu.

- To dobrze. – odparłem. – Czy las sięga aż do miasta?

- Nie, od ostatnich drzew, do bram dzieli nas jakaś mila pól z kilkoma domami chłopów.

- Czy znasz kogoś w mieście?

- Z tego co pamiętam, mieszka tam Stefan, handlarz. On kupuje od lat nasze garnki. Nieźle płaci, ale nie zgadza się, niestety, na zwiększenie skupu. Mówi, że ludzie wolą coś prostego i taniego, a na zbytki tylko wyższe sfery sobie pozwalają.

- Możesz mu ufać?

- Myślę, że tak. – odparł Jurek. – O ile uda mi się go znaleźć. W Twin Hills byłem ino raz. Czy mogłoby to być dla ciebie pomocne?

- Być może.. – zakończyłem.

Dalszą drogę odbyliśmy w milczeniu. Na kolację udało mi się upolować dwa zające.

Następnego dnia wstaliśmy wcześnie i nieco po południu doszliśmy do skraju lasu.

- Tu musimy się rozstać, jak sądzę. – powiedziałem.

- Dlaczego? Chodź ze mną, może razem łatwiej znajdziemy jakąś robotę. Polecę cię Stefanowi. Jestem ci to winny.

- Hm – zastanowiłem się. – Nie pójdę z Tobą, ale możesz mi wyświadczyć pewną przysługę.

Opowiedziałem mu, że być może ktoś mnie szuka. Prosiłem, żeby zorientował się, czy ktoś w mieście rozpytywał o kogoś, kogo opis pasowałby do mnie. Jurek nieco się przestraszył, ale zgodził się. Umówiliśmy się w tym samym miejscu późnym wieczorem.

Obserwowałem go, aż dotarł do gościńca i zniknął za niewielkim wzniesieniem.

Czas pozostały do spotkania wykorzystałem na zorientowanie się w okolicach miasta. Las otaczał je od południa, skąd przyszliśmy, i od wschodu, pozostałe tereny zajmowały pola. Również dwa wzgórza były trawiaste, przez co stanowiły dobry punkt widokowy umożliwiający obserwację znacznego obszaru. Poza tym - nic ciekawego. No, może to, co bardzo mnie ucieszyło, że na horyzoncie było widać nie tak odległe góry. Gdybym jeszcze mógł przestać się ukrywać.

Zbliżał się wieczór, schowany w cieniu drzew czekałem na Jurka. Krótko przed zapadnięciem całkowitych ciemności dostrzegłem kogoś zbliżającego się pewnym krokiem w moim kierunku. Dostrzegłem trzy postaci.

Rozdział 2
Nareszcie. Jak miło jest czuć miejski bruk pod stopami. Zwłaszcza jeżeli stopy te obute są w mizernej jakości obuwie, którego ilość dziur aż nadto dała się we znaki podczas niedawnego błąkania się po lesie. Kto wie czy nie tkwiłabym tam nadal, gdyby nie Łazik. Hmmm... swoją drogą ten Łazik to bardzo dziwna persona. Na pewno nie jest bezpiecznie zadawać się z takim typkiem. Ktoś go szuka i w ogóle... To prawda, że pomógł mi tam, w lesie, ale sama i tak na pewno dałabym sobie radę. Zdecydowanie nie wrócę na umówione miejsce spotkania! Nie ma mowy! – Mówiąc tak sama sama do siebie maszerowałam w kierunku wydającym się być najbardziej odpowiednim kierunkiem na to by dotrzeć jak najszybciej do rynku a równocześnie oddalić się jak najbardziej od Łazika, którego miałam nadzieję już nigdy nie ujrzeć. Nie wiedziałam jak bardzo się myliłam...

Słońce, które wstało tego ranka radosne i rozpromienione cudownie grzało, oferując swe ciepło wszystkim, którzy tylko mieli ochotę opuścić swoje domostwa. Nic więc dziwnego, że na ulicach panował spory ruch. Minęłam zaułek pełen rozhukanych dzieci, bawiących się w grę, którą bardzo dobrze znałam. Nazywała się „nabij na patyk” i polegała na jak najmocniejszym uderzeniu przeciwnika patykiem w brzuch. Sama jako dziecko nieraz bawiłam się w to z moimi koleżankami. „A twój ojciec bawił się w to z tobą”. Cholera! Stanęłam na moment aby dojść do siebie. Nie dlatego, żeby głosy w mej głowie były dla mnie czymś dziwnym. Zdążyłam się już do nich przyzwyczaić. Jednak wspomnienie ojca... Dlaczego mi to robią? Przecież żyją we mnie albo raczej egzystują w jakiś inny sposób. Nie powinny mnie krzywdzić a jednak bardzo często to robiły...

Potrząsnęłam głową i ruszyłam w dalszą drogę, zostawiając za sobą gromadkę wpatrzonych we mnie z zaciekawieniem dzieci.

Minęłam parę następnych uliczek i znalazłam się na szerokim deptaku zajętym prawie na całej szerokości przez stragany, budy z różnościami i inne konstrukcje o bliżej nie sprecyzowanej funkcji. Dla przechodniów zostawało tylko tyle miejsca, żeby można było z pewnym wysiłkiem minąć się nie wchodząc przy tym na stragan. Ta odległość wydawała się być idealnym rozwiązaniem dla sprzedawców, którzy oprócz tego, że mogli łapać przechodniów za rękawy aby zwrócić tym ich uwagę, to jeszcze na dodatek mogli lżyć się wzajemnie z dużą łatwością. Co też czynili wcale namiętnie. Przepychając się środkiem targowiska, utknęłam w pewnym momencie przy drewnianej ladzie za którą stałą bardzo zażywna jejmość.

– Ciepłe ziemniaki młodziku. – Zawołała w moją stronę bardzo czymś uradowana.

– Czy mogę dostać jeden? – Powiedziałam z nadzieją w głosie. Brzuch zaburczał przeraźliwie, dając znać iż śniadanie już dawno poszło w zapomnienie i jeżeli o niego chodzi to jest gotów na przyjęcie czegoś ciepłego, miłego, smacznego a przede wszystkim – strawnego.

– Dostać? Nie. Kupić, jak najbardziej. – Jejmość uśmiechnęła się złośliwie. – Tylko mi nie mów, że nie masz pieniędzy synku, z takimi uszami w sztuczkach cyrkowych na pewno występujesz. Za elfa lub czarta przebrany. Ziemniaczki niedrogie, miedziak za sztukę.

Tłok na chwilę zmniejszył się i mogłam opuścić uszczypliwą sprzedawczynię. Jeszcze trochę przepychanki i targ wypluł mnie po swojej drugiej stronie. Odsapnęłam chwilkę, otrzepałam ubranie i podążyłam dalej przed siebie.

Rynek w Twin Hills był... interesujący. Prawdę mówiąc był to największy rynek jaki udało mi się zobaczyć do tej pory. Co najprawdopodobniej oznaczało tylko tyle, że był po prostu większy od rynków w innych zadupiach, które dotychczas zwiedziłam. Dało się go obejść w jakieś 2 minuty i to łącznie z podziwianiem nielicznych kamieniczek rozsianych po wszystkich ścianach rynku. Jednym z elementów przyciągających wzrok był niewątpliwie pokaźnych rozmiarów słup na którym wisiało pełno jakichś kartek. Stanęłam niedaleko słupa i popatrzyłam się na te wszystkie karteluszki. Nic. Głosy nie chciały pomóc. Sama nie potrafię czytać ale już nie raz zdarzało się, że Głosy czytały coś za mnie. Ale nie tym razem. Prawdopodobnie więc nie było tam nic ciekawego do przeczytania. Chociaż lojalności Głosów nigdy nie byłam (i chyba nie będę) pewna.

Była to na prawdę doskonała pora, żeby zastanowić się i spróbować odpowiedzieć sobie na pytanie: co dalej? Jak zwykle nie wiedziałam po co przybyłam do tego miasta, które przecież było zwyczajnym miastem powiększającym tylko ilość miejsc przeze mnie odwiedzonych. Ten łańcuszek zaczynał się w mojej rodzinnej wiosce, wiódł przez niewygody, chłód, niegościnność oraz przykrości i kończył się tu, w tej chwili, w tym... Twin Hills. I co dalej? Według zegara słonecznego umieszczonego przy ratuszu było już mocno po trzeciej (czytać zegar umiałam – nabyłam tą umiejętność dzięki mojemu mentorowi z Bractwa Okazałego Kamienia) i mój brzuch zaczął głośniej domagać się zadośćuczynienia. Z lekka zirytowana swą bezsilnością postanowiłam udać się gdzieś, gdzie będę mogła zwędzić coś do jedzenia. Jednak w momencie, w którym zaczęłam odwracać się od słupa coś silnie uderzyło mnie w plecy. Upadłam na bruk...

Adaś Bruch nie był zwyczajnym, umorusanym i wiecznie głodnym chłopcem na posyłki. Adaś (oprócz tego, że był umorusanym i wiecznie głodnym chłopcem na posyłki) był dzieckiem wielce inteligentnym i niebywale pojętnym. Oczywiście jego zdolności zostały szybko zauważone. Znalazł się ktoś, kto poświęcił dużo pracy, wysiłku i pieniędzy na to, żeby Adaś odebrał należyte wykształcenie. Adaś nauczył się nawet pisać. Adaś był bardzo wdzięczny swoim sponsorom i protektorom. Na tyle wdzięczny, że przysięgał działać w ich sprawie i nigdy ich nie zdradzić. I tak Adaś został posłańcem i wtyką podziemnego światka przestępczego Twin Hills. A ponieważ pracował dla nich dobrze i co więcej ochoczo, światek przestępczy (łącznie z baaardzo ważnymi personami tegoż) lubił Adasia.

Tak się złożyło, że Adaś wykonywał właśnie bardzo ważną, tajną misję. Przytaszczył przed chwilą do domu burmistrza ciężki kosz z zakupami i spokojnie czekał, aż kucharka skończy piać zachwyty typu: „Och jakie to miłe i uczynne dziecko!”. Po paru minutach skończyła. Adaś wyciągnął małą rączkę w geście zrozumiałym nawet dla przeciętnie inteligentnej kucharki.

– Jakie to teraz interesowne! – zaperzyła się kucharka. Chłopiec stał nadal z wyciągniętą przed siebie rączką. Po chwili kucharka burcząc i charcząc pod nosem podreptała w kierunku kuchni w celu przyniesienia opłaty (w tym wypadku cukierków, którymi miała nadzieję odpłacić Adasiowi za przysługę).

Jak tylko kucharka opuściła przedpokój Adaś podbiegł na palcach do ściany upiększonej wspaniale wyglądającą boazerią. Odliczył piątą listwę (licząc od drzwi) i wyjął tkwiący w niej sęk. W dziurze po sęku znajdował się zwitek papieru. Adaś szybko wydłubał zawiniątko i schował je do kieszeni, po czym wetknął sęk na właściwe miejsce. Szybciutko wrócił na środek przedpokoju w samą porę, ponieważ kucharka wracała właśnie z kuchni, niosąc w ręce pokaźnego, karmelowego lizaka.

– Dziękuje pani bardzo! – powiedział grzecznie Adaś tak jak nauczyli go jego opiekunowie. Odwrócił się na pięcie i wyszedł z domu burmistrza. Do umówionego spotkania na rynku zostało mu jeszcze trochę czasu, postanowił więc nieco się rozejrzeć.

Zgubiło go łakomstwo i umiłowanie słodyczy. Zobaczył babkę zmierzającą w stronę targu z koszem pełnym łakoci. Starowinka stąpała bardzo ciężko i strasznie przy tym sapała. Adaś podbiegł do niej i szarmancko ukłonił się.

– Dzień dobry babciu! Ten koszyk wygląda na ciężki. Czy mogę zaofiarować swą pomoc? – Zapytał z rozbrajającym uśmiechem. Babcia spojrzała na Adasia złym wzrokiem i przełożyła koszyk z lewej do prawej ręki. Adaś zaszedł ją więc z prawej strony i zagaił ponownie:

- Nie ma co się denerwować, chciałem tylko pomóc. – Tymczasem sprawne paluszki Adasia sięgnęły cichaczem do koszyka.

– Złodziej, łapać złodzieja!!! – rozdarła się nagle starowinka. Adaś przestraszył się i zaczął uciekać. Pech chciał, że skręcając w boczną uliczkę wpadł na strażnika miejskiego i mało go nie przewrócił. Strażnik rozjuszył się i zaczął gonić Adasia. Nastąpiła krótka gonitwa, która zaowocowała wieloma wykrzyknikami, przekleństwami oraz potrąceniem paru przechodniów. Rozpędzony jak młody chart, Adaś wybiegł na rynek. Ponieważ jednak jego uwagę zaprzątało to co działo się za jego plecami (a dokładniej pewien rozwścieczony strażnik) a mniej to co działo się z przodu, wydarzył się przykry dla chłopca wypadek. Adaś z wielkim niepokojem i zdziwieniem wyhamował nagle (zupełnie wbrew swojej woli) na plecach jakiegoś osobnika. Człowiek ten wydał z siebie coś, co przypominało: ”Ychhh...” i padł na ziemię. Chłopczyk wywinął fikołka i padł plackiem obok niewinnej ofiary jego szybkości...

Powoli otwarłam oczy i ze zdziwieniem zobaczyłam jakiegoś chłopca leżącego koło mnie. Chłopiec ten patrzył się z przerażeniem na coś znajdującego się w kierunku wskazywanym aktualnie przez moje nogi. Nagle zmarszczył czoło jakby zaświtał mu jakiś pomysł. Poderwał się na równe nogi. Podskoczył do mnie i nagle znalazł się bardzo blisko mojej głowy – „Trzymaj” – szepnął i oparł się na chwilę na moim karku. „Co jest” – krzyknęłam i zaczęłam gramolić się z ziemi. Nagle w polu mojego widzenia znalazł się jakiś wysoki, uzbrojony mężczyzna. Chwycił chłopca za ucho i warknął do niego: -„No bratku! Pokaż co zwędziłeś!”. Chłopczyk zaczął się tłumaczyć, że wcale nie nazywa się Bratek tylko Adaś Bruch i że nic nie wędzi - ba nawet bardzo nie lubi wędzonego mięsa i w ogóle, nic złego nie zrobił. Wysoki mężczyzna wydawał się być coraz bardziej rozzłoszczony. Wokół nas zaczął zbierać się mały tłumek ludzi, w związku z czym postanowiłam opuścić dyskretnie to szacowne zgromadzenie.

Ruszyłam w kierunku z którego przyszłam (czyli w kierunku targu) z zamiarem wcielenia w czyn moich poprzednich zamierzeń. Wyglądało na to, że straż miejska w tym mieście działa bardzo sprawnie, więc obiecałam sobie być bardzo ostrożna. Nie lubię deszczu. Nie lubię nawet jak tylko lekko kropi. Dzisiejsza pogoda była za to po prostu wymarzona. Słońce nastraja mnie pozytywnie do otaczającego świata, więc gdy znalazłam się przy uliczce którą zamierzałam opuścić rynek, skłonna byłam zapomnieć o bolących plecach i zwracać mniejszą uwagę na burczący żołądek. Mój dobry nastrój nie trwał długo.

Nagle ktoś chwycił mnie za ramię i wciągnął do jakiejś śmierdzącej moczem uliczki. Ten sam ktoś wykręcił mi rękę i znalazł się za moimi plecami. W jego drugiej ręce zauważyłam sztylet (właściwie najpierw go poczułam niż zauważyłam, bo nieznajomy osobnik przytknął mi jego ostrze do gardła).

– Mów wieśniaku, jeżeli ci życie miłe – syknął nieznajomy – Czy chłopiec coś ci przekazał, dał ci coś?

– Nie wiem o czym mówisz! – krzyknęłam przestraszona.

– Cicho! - bardzo nerwowo syknął nieznajomy i poruszył się niespokojnie. Oczywiście wraz z nim niespokojnie poruszył się jego sztylet co wystarczyło, żeby serce poszło mi mocno w pięty. - Dobra, nie mamy za dużo czasu, tak czy siak idziesz ze mną. – zadecydował obcy mężczyzna. No cóż, naprawdę nie znajdowałam się w pozycji, w której mogłabym odmówić.

Prowadził mnie jakimiś wąskimi uliczkami, trzymając cały czas sztylet przytknięty do moich pleców. Naprawdę nie wiem co to się wyrabia, jeżeli można człowieka uprowadzić w biały dzień. Nasza nieprzyjemna podróż trwała może jakieś 10 minut. Zatrzymaliśmy się nagle przed całkiem porządnie wyglądającym domem. Zdawałoby się, że oprychy powinny mieszkać w jakichś śmierdzących budach, a tu nie – domek był z zewnątrz czysty i zadbany. Prawdę mówiąc niewiele mnie to wtedy obchodziło, ale nauczyłam się zwracać uwagę na detale. Obok domu stało coś dużego i gwarnego (gospoda) z małą zagrodą dla koni (było ich tam parę) i korytem z wodą. Podczas gdy ja lustrowałam otoczenie nieznajomy zapukał do drzwi, potem coś do nich szepnął. Nim zdążyłam nabrać powietrze dwa razy, drzwi otworzyły się. Nieznajomy wciągnął mnie do środka. W środku było bardzo mroczno (przynajmniej to odpowiadało moim wyobrażeniom o takich miejscach). Nie na tyle jednak mroczno, bym nie mogła przyjrzeć się bliżej mojemu porywaczowi. Był to człowiek dość niskiej postury o smagłej cerze i krótkich, czarnych włosach. Nie dałabym mu więcej niż trzydzieści lat, gdyby oczywiście ktoś mnie pytał o zdanie. Ale nikt mnie nie pytał o zdanie. Nieznajomy otworzył jakieś drzwi znajdujące się w ścianie korytarza i sprowadził mnie schodami w dół do zatęchłej komórki.

– Trochę tu sobie poczekasz! – rzucił na odchodne.

Nie pozostało mi nic innego jak przyznać mu rację...

Nie wiem jak długo siedziałam w tej komórce. Sądząc po zdrowym rozsądku – jakieś 3 może 4 godziny, sądząc po moim brzuchu – całą wieczność. Gdy zdążyłam się już porządnie wynudzić, stwierdziłam że coś mnie uwiera za kołnierzem. Sięgnęłam tam ręką i ze zdziwieniem wyczułam jakiś zwitek, schowany za kołnierz mojej koszuli. Wyciągnęłam go natychmiast i rozprostowałam. Była to kartka papieru zapisana drobnymi literkami. I tym razem Głosy stwierdziły, że nie warto jest udzielać mi lekcji piśmiennictwa. Zrezygnowana zwinęłam papier i włożyłam go do kieszeni. Nudziłam się dalej. W końcu jednak ktoś po mnie przyszedł. Był to typowy okaz zbira. Bez oka i z bliznami na twarzy. Wyciągnął mnie z komórki i zaprowadził na górę. Próbowałam rozpocząć rozmowę ale nad wyraz się nie kleiła. Z korytarza (który już znałam) przeszliśmy do dalszego pomieszczenia. Siedziało w nim parę osób o podejrzanym wyglądzie i jedna o naprawdę dystyngowanym. Musiał być to ktoś ważny, ponieważ zajmował jedyny w tym pokoju fotel (reszta siedziała na podłodze). Modnie umodelowane włosy i przystrzyżony wąsik zdradzały cechy człowieka dbającego o swój wygląd. Przed modnisiem stał „mój” porywacz i zapalczywie coś tłumaczył:

- ... Jorge mówi, że dzisiaj nie da rady. Aptekarz musi jeszcze trochę poczekać – i tak nikt go nie słucha. Adasia złapali, a Adaś to nasz człowiek. Nie możemy zostawić go w łapach straży!

Modniś dał znak, żeby porywacz się uciszył i wskazał palcem na mnie. - No proszę, proszę – powiedział miękim głosem przeciągając nieprzyjemnie zgłoskę „r”. - Nasz świadek mimo woli, zapraszamy, zapraszamy!

Zbir, który mnie przyprowadził, pchnął mnie na podłogę tak, że znalazłam się w pozycji klęczącej. Następnie wygiął mi ręce i przywiązał za nadgarstki do łydek jakimś skomplikowanym węzłem.

– To teraz posłuchamy, co masz nam do powiedzenia chłopcze – oświadczył Modniś.

– Ja nic nie wiem, nie mam pojęcia co panowie ode mnie chcą – oświadczyłam potulnie.

Modniś jakby na to czekał. Zaczął przemowę, która trwała bardzo długo a znaczyła mniej więcej tyle, że ten chłopczyk, który na mnie wpadł miał coś bardzo ważnego do przekazania. A że jest bardzo nieśmiały i wstydliwy dlatego uciekał przed strażą. Ponieważ jednak moja osoba na pewno wzbudziła w nim zaufanie to musiał przed złapaniem przekazać mi tą informację. Oni (tzn. Modniś i reszta kompanii) byliby wprost niewysłowienie wdzięczni, gdybym ja z kolei przekazała tą informację im w ogólności a Modnisiowi (jako najprzyjemniejszemu człowiekowi pod słońcem) w szczególności.

– Panowie raczą żartować. Tak, rzeczywiście chłopak wpadł na mnie. Ale nic nie mówił o żadnej informacji – zabełkotałam niewyraźnie. Mój język stanął kołkiem. To nie były słowa, które chciałam powiedzieć. Równocześnie zauważyłem, że ja WIEM, że węzeł zawiązany na moich rękach nazywa się „podwójna Halina” i, że wiem jak się z niego wysupłać, oraz że moje ręce już tą akcję zaczęły.

– Echhh.. – westchnął Modniś – a chciałem po dobroci. Zrewidować go i przetrzepać skórę – rozkazał swoim ludziom.

Ale ja już byłam wolna. Moje ciało podskoczyło do góry i znalazłam się na nogach. Obróciłam się, a moje ręce uderzyły z dołu w brzuch zbira stojącego za mną. Stęknął i zgiął się w pół. Przeskoczyłam nad nim i znalazłam się na korytarzu. Tymczasem banda Modnisia otrząsnęła się już z szoku jaki wywołało moje samo-oswobodzenie i poczęła pośród krzyków i zgiełku gonić mnie. Ja tymczasem mogłam tylko z osłupieniem obserwować swoje własne ciało, które nabierało rozpędu i zamierzało najprawdopodobniej staranować drzwi. Naprawdę nie wiem czym bym to przeżyła. Na szczęście miałam więcej szczęścia niż rozumu i drzwi nagle otworzyły się przede mną. Jakaś postać (nie zdążyłam zarejestrować czy była to kobieta czy mężczyzna) właśnie wchodziła do domu. Odepchnęłam ją ręką i wypadłam na ulicę. Słońce właśnie zachodziło i wszystko nabrało czerwonawych odcieni, co w innym położeniu na pewno by mi się podobało, jednak teraz przywodziło na myśl piekło albo jeszcze coś gorszego. Moje ciało dalej działało zupełnie samo, tak pewnie, jakby realizowało wcześniej obmyślony plan. Pobiegłam w stronę zagrody znajdującej się przy budynku stojącym obok mojego niedawnego więzienia. Wskoczyłam na pierwszego lepszego konia i wbiwszy mu pięty w boki zmusiłam zwierzę do szalonego kwiku i ucieczki na ulicę (płosząc przy tym pozostałe konie). Dlaczego koń nie był przywiązany i dlaczego potrafiłam na nim jeździć? Te pytania nie były dla mnie tak ważne jak ważne było uratowanie mojej skóry.

Z tego co zobaczyłam na chwilę obracając głowę moje znajome zbiry nie próżnowały. Paru z nich wsiadło na konie i poczęło mnie ścigać.

Następnie był tylko potok domów i zdziwionych ludzi szybko niknący za moimi plecami, gdy w szaleńczym galopie przemierzałam miasteczko. Cud, że jechałam, cud, że nie spadłam. Nie wiem jak i kiedy znalazłam się przed bramą do Twin Hills. Ponad grzywą wierzchowca zobaczyłam kilku strażników, zobaczyłam wzniesione halabardy. Usłyszałam wezwanie do zatrzymania się, ale nawet gdybym chciała nie potrafiłabym pewnie zatrzymać rozpędzonego zwierzęcia. Straże w ostatniej chwili odskoczyły na boki przed kopytami mojego konia. Jeszcze sekunda i byłam poza miastem. Zyskałam nieco czasu, ale sądząc z odgłosów, pogoń była za mną. Gnaliśmy jeszcze chwilę przed siebie gdy zauważyłam dwa znajome pagórki (miejsce, w którym umówiłam się z Łazikiem) i jakichś ludzi. Nagle odzyskałam władze nad własnym ciałem. Słyszałam krzyki ścigających i wiedziałam, że za chwilę spadnę z galopującego dziko konia. Świat obok poruszał się bardzo, bardzo szybko.

- Łazik!!! Na pomoc!!! – wydarłam się przeraźliwie. To było wszystko co mogłam zrobić.

Rozdział 3
Los przestał sprzyjać uczciwym obywatelom – pomyślał Barnaba – od kiedy banda chłystków wzięła się za robienie brudnych interesów. Podwojone straże, patrole na murach, szpicle węszący po gospodach – nic z tych rzeczy nie poprawiało humoru ‘uczciwego rzemieślnika’, za jakiego uważał się Barnaba. Barnaba bowiem, oprócz swoich sześciu i pół stóp wzrostu, skórzanego kaftana obitego ćwiekami i pięści wielkości bochna chleba miał jeszcze solidną jak skała etykę zawodową. A w owym kodeksie (zaraz obok punktu o sierotach, wdowach, dzieciach i starcach) stało jak wół: „Nigdy, ale to nigdy, nie mieszaj się do brudnych interesów. Za żadne skarby”. Barnaba od dwudziestu lat hołdował tej zasadzie i miał się dobrze. Czego nie można powiedzieć o tym nieszczęsnym chłystku, który za kilka dni będzie żywym przykładem dla tych, którzy są wystarczająco głupi, aby maczać palce w handlu Czarnym Lotosem. Niezbyt długo żywym, ale za to efektownym.

Tak to właśnie rozmyślając, po odbyciu drobiazgowej kontroli, opuścił mury miasta i udał się do domu starego Hansa, którego obejście było jednym z ostatnich na podgrodziu. Rozejrzał się uważnie, zapukał w umówiony sposób i wśliznął się do środka przez uchylone drzwi.

W środku, za drewnianym stołem siedziały dwie osoby popijając mętną ciecz z obtłuczonych, glinianych naczyń. Jak nakazywała tradycja, jedynym źródłem światła była kopcący straszliwie ogarek oświetlający mapę rozłożoną na brudnych deskach. Na jednym z narożników pergaminu leżała niedojedzona kość, drugi przybity był do blatu rdzewiejącym nożem.

- Witaj kamracie – zagaiła jedna z postaci, a kiedy jej twarz oświetlił blask świecy Barnaba poznał Jonatana, zwanego Okrutnym. – Mamy dobre wieści. Stara Bartłomieja nic nie spostrzegła.

- Uch – odetchnął Barnaba i nastrój znacznie mu się poprawił. Istniało kilka rzeczy, które mogłyby się równać ze Starą Bartłomieja, ale i tak wolałby spotkać na swojej drodze wszystkie razem zamiast niej.

- Bartłomiej powinien przybyć lada chwila – dodał Jonatan i dostawił trzeci kufel.

- To dobrze.

Mężczyźni pogrążyli się w posępnym milczeniu, pociągając z kufli wpatrywali się w rozłożony na stole pergamin. Czas odmierzało nieubłagane skrzypienie niedomkniętej okiennicy poruszanej przez wiatr. Przez szparę wpadało coraz mniej światła; zaczynało się robić ciemno kiedy ciszę przerwały trzy głuche uderzenia.

- To Bartłomiej – zauważył Jonatan.

- Hans, otwieraj – nakazał Barnaba.

Wprowadzony przez starego gość pasował do reszty gromady – pośród długich, przetłuszczonych włosów nie było prawie widać twarzy, a połatana opończa zawierała mnóstwo pożytecznych zakamarków. Siedzący przy stole zamarli w oczekiwaniu, wpatrując się w przybysza. Gdzieś spomiędzy kieszeni, kieszonek i łat wyłoniła się owłosiona ręka trzymająca chlupoczący bukłaczek. Szeroki uśmiech, niczym pękająca rana zakwitł na obliczu Bartłomieja.

- Nic nie zauważyła – zachichotał nerwowo – absolutnie nic – poklepywany po plecach przez kompanów dosiadł się do stolika i odszpuntował bukłak.

- Panowie – Barnaba rozpoczął dyskusję, skoro tylko wszyscy porządnie przepłukali gardła doniesionym trunkiem – jak zapewne pamiętacie, podczas ostatniej roboty, dzięki rozsądkowi pewnego szczodrobliwego podróżnego weszliśmy w posiadanie mapy prowadzącej do wielkiego skarbu. Skarbu, który zapewni nam godziwą emeryturę, spokojną starość i, co najważniejsze – dodał spoglądając na Bartłomieja – święty spokój ze strony naszych wścibskich małżonek.

- Ech... – Bartłomiejowi wyrwało się rozmarzone westchnienie.

- Tak właśnie – kontynuował Barnaba – przyszło nam wyruszyć na poszukiwania. Droga nie będzie łatwa – wskazał na rozłożoną mapę – czeka nas przeprawa przez zdradliwe bagna, wysokie góry oraz mroczne lasy. Nie rozumiem wprawdzie tych zapisów w starożytnym języku – nieco się zmieszał – ale cóż... na pewno to nic ważnego. Najważniejsze bowiem – w głosie Barnaby zabrzmiała nuta patosu, bohaterstwa i wielkiej przygody kiedy wskazywał wielkim paluchem na newralgiczny fragment mapy – jest wielki skarb, i jest potwora, która go strzeże. I to właśnie my ubijemy tą potworę i skarb weźmiemy dla siebie!

Długo wstrzymywane oddechy opuściły płuca zebranych. Zapanowała radosna wrzawa, która po krótkiej chwili została uspokojona przez stanowczego dowódcę.

- Hans! Witka w porządku? – zapytał gospodarza.

- A pewnie, Barnabo, a pewnie – starzec zasapał się wytaszczając z kąta wielką maczugę nabijaną żelaznymi ćwiekami – dbałem o nią jak o własną...

- Dobrze. Jonatan! Prowiant? Narzędzia? – Barnaba był, jak zwykle, uosobieniem profesjonalizmu.

- Są – Okrutny potrząsnął wielką sakwą. Wyposażenie zagrzechotało.

- Sznur? Siarka? Pakuły?

- Spokojnie, kamracie – uśmiechnął się Bartłomiej – wszystko gotowe. Możemy wyruszać – spojrzał na starego Hansa, który nagle posmutniał – Nie martw się, stary. Jak wrócimy, znowu usiądziemy przy piwie. I nie będziemy już musieli liczyć miedziaków na następną kolejkę.

- Właśnie, nie czas na sentymenty – nieco łagodniej dodał Barnaba – Czas wyruszać, noc jest dobrą porą dla poszukiwaczy skarbów i tajemnic, ale do północy musimy dotrzeć na Czarcią Polanę. Życz nam powodzenia, Hans.

Żegnani poradami starego człowieka trzej mężczyźni opuścili chatę kierując się w stronę widocznego na południu lasu. Zachodzące słońce zabarwiło niebo kolorem krwi, która ani chybi była zapowiedzią nadchodzących bohaterskich czynów, walki i chwały. Kompani zbliżali się już do skraju lasu, kiedy usłyszeli za plecami tętent galopującego konia.

Ziemia zbliżyła się zbyt szybko by Nadia zdążyła wykonać jakikolwiek sensowny ruch. Na szczęście ruchy bezsensowne okazały się, jak to często bywa, najlepsze i oszołomiona dziewczyna wylądowała pośród niepomiernie zdziwionych zakapturzonych postaci. Zahuczało jej w głowie, a strony świata zawirowały jak szalone. Wianuszek krążących dookoła nieznajomych przerwało stanowcze szarpnięcie za ramię. Natrętem okazał się oczywiście Łazik – źródło wszystkich tych kłopotów...

Kiedy oszołomiona bohaterka zamieszania podniosła się na nogi zobaczyła jednego ze ścigających. Leżał na ziemi jęcząc i trzymając się za przebitą bełtem z kuszy nogę. Nie było co prawda jednym ze zbirów, który ją maltretował, ale miał na sobie kolczugę, hełm, a przy sobie wszystkie nieprzyjemne akcesoria. Jakby trochę przypominał strażnika pilnującego bramy...

Rozmyślania uniemożliwiła gwałtowna dyskusja.

- Kim jesteś? – spytał Łazika jeden z trzech groźnych, wielkich jegomości zaciskając rękę na jakimś podłużnym przedmiocie ukrytym pod płaszczem...

- Nie czas na wyjaśnienia, ten jeden nie pojechał do żony na kolację! Nie wiem, co zamierzaliście, ale radzę wam stąd spierdalać czymprędzej. W każdym razie my zamierzamy to uczynić. – odkrzyknął Łazik i znowu szarpnął Nadię za ramię. Zaczynał się stawać nieznośny...

Dziewczyna była nieco obolała, ale klacz, której przygalopowała wyglądała na zdrową. Łazik złapał klacz jakby była jego własną – bez trudu dała się udobruchać. Przytroczył spiesznie swój dobytek do rzemieni przy siodle i zwrócił się do nieznajomych wpatrzonych z przerażeniem w zwijającego się z bólu strażnika.

- Co tak stoicie, jak bez gaci? Wyglądacie, jakbyście wyruszali w daleką wędrówkę, a obcy wam widok drobnego draśnięcia?

W grupie nastąpiły szepty, po czym największy rzekł:

- Nie zwykliśmy zabijać i dlatego żyjesz, choć wpakowałeś nas w tarapaty. Faktycznie zamierzaliśmy trochę połazić... ale, jako rzekłeś, teraz jeno spierdalać nam pozostało...

- To nie stójmy jak cielęta! Potem bedzie czas na wyjaśnienia. I lepiej, żeby z was dobrzy piechurzy byli. – uciął chłopak i ruszył truchtem w kierunku lasu, trzymając klacz za uzdę. Nadii wydawało się, że słyszy z oddali pokrzykiwania i tętent koni, więc nie zastanawiając się za długo podążyła za nim.

Gdy skrył ich mrok gęstwiny i zmierzchu, największy z nieznajomych, nieco zasapany, rzekł:

- Nie tędy chodźmy. Znamy tę okolicę. Tu niedaleko przepływa niewielki strumień, który poprowadzi nas w kierunku gór, a przy okazji zmylimy pogoń.

- Ale przestaniemy oddalać się od miasta – zaprotestował Łazik.

- Pójdziemy w miejsca, które mają złą sławę w okolicy, nie będą nas tam szukać. Poza tym nam w stronę gór trzeba.

- Prowadź więc, widzę że macie jakiś plan, a ja nie miałem konkretnego celu. – odparł Łazik oglądając się na Nadię. – Zwą mnie Łazikiem, tak przy okazji.

- Jam jest Barnaba, ale na wieczorek zapoznawczy przyjdzie pora, jeśli nie okażesz się niegodziwcem. Teraz w drogę!

Dziewczyna niepewnie ruszyła ciemną ścieżką. Wszystko toczyło się nieco zbyt szybko, więc na wszelki wypadek postanowiła na razie trzymać się znajomego wybawiciela. Z lekką trwogą oglądała się raz po raz na wielkiego Barnabę. Białka jego oczu błyszczały w ciemnościach, a zawzięta mina wskazywała na wielką determinację. Jego towarzysze nie byli tak pewni siebie – raz po raz oglądali się wypatrując pogoni. Zgodnie z obietnicą przewodnika, nic prócz odległych pokrzykiwań nie zakłóciło marszu.

Całą noc szli bez wytchnienia. Koryto strumienia wznosiło sie łagodnie prowadząc uciekinierów wśród gęsto rosnących drzew, wśród których liściaste trafiały sie coraz rzadziej. Powietrze stawało się coraz chłodniejsze i rześkie. Znak, że zbliżali sie do gór. Na krótko przed świtem wszyscy zatrzymali się (a Nadia właściwie padła) na małej polanie. Według rachuby dziewczyny w tym tempie musieli przebyć ze sto mil. A może dwieście? Nie zastanawiała się długo nad tą kwestią, bo skoro tylko przytuliła policzek do miękkiej trawy nadszedł długo oczekiwany sen.

Obudziła się i odsłoniła derkę, którą ktoś ją okrył. Słońce stało już wysoko. Wokół było cicho, nie licząc brzeczenia owadów. Nad polaną snuła się jesienna mgła.

- Wstawać, wstawać! – krzyki Barnaby wyrwały wszystkich ze snu. – Bartłomieju, rozpal ognisko. Trzeba coś przekąsić – czeka nas długi dzień.

Nieznośna krzątanina sprawiła, że nie można było się dłużej wylegiwać. Dziewczyna podniosła się z legowiska bez specjalnej przyjemności, ale myśl i ciepłej strawie nieco ją rozbudziła. Obok zobaczyła przeciągającego się Łazika. Ziewnął i jakby sobie o czymś przypomniał. Spojrzał badawczo na dziewczynę, już miał coś powiedzieć, w ostatniej chwili przerwał mu rozochocony porankiem Barnaba.

- Łaziku! Upoluj coś na śniadanie tą swoją kuszą nieszczęsną.

- Jak dla mnie to ona szczęsna jest raczej. – mruknął chłopak i poszedł na stronę.

Nadia również poczuła potrzebę samotnej wyprawy do lasu... Na szczęście udało jej się nie wzbudzić podejrzeń krzątających się mężczyzn i kiedy wróciła na polanę wszyscy grzali się przy rozpalającym ognisku.

Polowanie Łazika nie trwało długo, a gdy zajęcze mięso opiekało się nad ogniem, Barnaba rzekł:

- Nie naglimy cię w kwestii wyjaśnień, kim jesteś i skąd znasz tego chłystka. – zwrócił się do Łazika i wskazał głową na Nadię. – Ale też nie spodziewaj się, że bedziemy ci się zwierzać dopóki nie będziemy mogli ci powierzyć wiedzę o celu naszej wyprawy. Dotąd rozciągają się znane mi tereny i nie sądzę, żeby dalej groziła nam pogoń, więc, jeśli chcesz, możemy się rozstać – wybór należy do ciebie.

- Okazaliście mi zaufanie, ja wam. Nie mam konkretnego celu, do którego bym zmierzał z powodów, których na razie wam nie wyjawię. – odparł chłopak. – Widzę że przygotowaliście się do wyprawy dobrze, więc nie jest to zapewne małostka. Jeśli mnie do swojej kompanii przyjmiecie, zabiorę się z wami i postaram być pomocny...

Zanim wszyscy zebrali swój dobytek i ruszyli w dalszą drogę na północ, Łazik opowiedział co nieco o sobie. Nadia spoglądała na niego z zaciekawieniem, kiedy opowiadał o napadzie na rodzinną wioskę i swoich przygodach w dzikim lesie. Trójka pozostałych równie intensywnie wchłaniała opowiadanie chłopaka, nie wyglądali jednak na skorych do podobnych zwierzeń. A może nie mieli o czym opowiadać? Dosyć, że wyruszając wszyscy znali swoje imiona i spoglądali na siebie nieco mniej podejrzliwie.

Barnaba poklepał Łazika wielką dłonią i rzekł:

- Przez ciebie spaliliśmy za sobą mosty, ale nie wykluczone, że wszyscy na tym skorzystamy. A teraz, ruszajmy!